Василий Гроссман

Życie i los


Скачать книгу

paliły się dwie wysokie lampy z łusek. Nad drzwiami przybity był plakat: „Sprzedawco i kliencie, bądźcie dla siebie uprzejmi”.

      W piwnicy mieściły się sztaby dwóch batalionów – piechoty i saperów. Obaj dowódcy, Podczufarow i Mowszowicz, siedzieli przy stole i jedli śniadanie. Kiedy Bieriozkin otwierał drzwi, usłyszał ożywiony głos Podczufarowa:

      – Rozcieńczonego spirytu nie lubię, dla mnie mogłoby go wcale nie być.

      Obaj dowódcy batalionów poderwali się i stanęli na baczność. Szef sztabu schował pod stos granatów ręcznych ćwiartkę wódki, a kucharz zasłonił własnym ciałem sandacza, o którym przed chwilą rozmawiał z nim Mowszowicz. Ordynans Podczufarowa, siedzący w kucki i zgodnie z poleceniem szefa zamierzający umieścić na talerzu patefonu melodię Chińska serenada, poderwał się tak szybko, że zdążył tylko odrzucić płytę, a silniczek patefonu, choć na próżno, terkotał nadal. Ordynans patrzył wprost przed siebie, tak jak powinien patrzeć żołnierz liniowy, a kątem oka łowił wściekłe spojrzenie Podczufarowa, bo przeklęty patefon był wyjątkowo głośny i gorliwy.

      Obaj dowódcy i w ogóle wszyscy zebrani przy śniadaniu dobrze znali poglądy przełożonych: ci zakładali, że w batalionach ludzie powinni albo walczyć, albo obserwować przeciwnika przez lornetkę, w najgorszym zaś wypadku ślęczeć nad mapą i planować atak. A przecież człowiek nie może przez dwadzieścia cztery godziny tylko strzelać lub rozmawiać przez telefon z naczalstwem czy podkomendnymi – czasem trzeba coś zjeść.

      Bieriozkin zerknął w stronę szemrzącego patefonu i uśmiechnął się.

      – Aha – mruknął i dodał: – Siadajcie, towarzysze, nie przeszkadzajcie sobie.

      Możliwe, że te słowa miały sens wcale nie bezpośredni, ale wręcz przeciwny, toteż na twarzy Podczufarowa pojawił się wyraz smutku i skruchy, a na twarzy Mowszowicza, dowodzącego saperami, niepodlegającego więc bezpośrednio dowódcy pułku – tylko smutku, bez skruchy. Podobnie różniły się twarze ich podkomendnych.

      Bieriozkin ciągnął bardzo nieprzyjemnym tonem:

      – A gdzie wasz pięciokilowy sandacz, towarzyszu Mowszowicz, wszyscy w dywizji już o nim słyszeli.

      Mowszowicz, wciąż z tym samym wyrazem smutku na twarzy, polecił:

      – Kucharz, pokażcie no rybę.

      Kucharz, jedyny człowiek pełniący tu swoje normalne obowiązki, rzekł prostodusznie:

      – Towarzysz kapitan kazał nafaszerować ją po żydowsku; pieprz, liście bobkowe mamy, ale białego chleba nie ma, chrzanu też nie…

      – Aha, rozumiem – przerwał Bieriozkin. – Rybę faszerowaną jadłem w Bobrujsku u niejakiej Firy Aronowny, ale prawdę mówiąc, nie bardzo mi smakowała.

      Wtedy zebrani w piwnicy zrozumieli, że dowódca pułku nie miał najmniejszego zamiaru się złościć.

      Zupełnie jakby Bieriozkin wiedział, że Podczufarow odpierał w nocy Niemców, że nad ranem przysypało go ziemią, a ordynans od Chińskiej serenady odkopywał go i wrzeszczał: „Wyratuję was, towarzyszu kapitanie, bądźcie spokojni…”.

      Jak gdyby wiedział, że po ulicy, którą mogły nadjechać czołgi, Mowszowicz razem z saperami pełzał, by ziemią i tłuczoną cegłą przysypać ułożone w szachownicę miny przeciwczołgowe…

      Ich młodość cieszyła się z jeszcze jednego ranka. Można jeszcze raz podnieść blaszany kubek i powiedzieć: „No, to twoje zdrowie… i tak dalej”, można wcinać kapustę, zakurzyć papieroska…

      Właściwie nic się nie stało – przez chwilkę gospodarze piwnicy stali przed starszym dowódcą, a potem zaprosili go do stołu i z przyjemnością patrzyli, jak dowódca pułku je kapustę.

      Bieriozkin często porównywał bitwę stalingradzką z minionym rokiem – napatrzył się wojny do syta. Zrozumiał, że wytrzymuje takie napięcie tylko dlatego, że jest wewnętrznie wyciszony i spokojny. Czerwonoarmiści też mogli jeść zupę, reperować buty, rozmawiać o żonach, o złych i dobrych przełożonych, prokurować łyżki w takich dniach i godzinach, kiedy, wydawałoby się, ludzie zdolni są czuć tylko wściekłość, strach albo zmęczenie. Widział, że ci, którzy nie mieli w sobie spokoju ducha, nie wytrzymują długo, choćby nie wiadomo jak zaciekli i szaleni byli podczas walki. Strach czy tchórzostwo wydawały się Bieriozkinowi chwilowymi stanami, czymś w rodzaju przeziębienia, które można przecież wyleczyć.

      Co to jest odwaga i tchórzliwość – tego dokładnie nie wiedział. Kiedyś na początku wojny dowództwo beształo Bieriozkina za bojaźliwość, bo samowolnie wyprowadził pułk spod ognia Niemców. A na krótko przed Stalingradem Bieriozkin rozkazał dowódcy batalionu wyprowadzić ludzi na przeciwległe zbocze wzgórza, żeby dranie fryce nie ostrzeliwały ich niepotrzebnie z moździerzy. Dowódca dywizji rzekł wtedy z przyganą:

      – Cóż to, towarzyszu Bieriozkin, a mnie mówiono o was jako o człowieku mężnym, opanowanym.

      Bieriozkin westchnął i nic nie odpowiedział – widocznie ci, co tak mówili, nie mieli racji.

      Jasnorudy, błękitnooki Podczufarow z trudem powstrzymywał się, żeby zgodnie ze swoim zwyczajem nie wybuchnąć nagłym śmiechem albo nagłą złością. Mowszowicz, chudy, o długiej piegowatej twarzy, z wysepkami siwych włosów na ciemnej głowie, ochryple odpowiadał na pytania Bieriozkina. Wyciągnął notes i zaczął rysować własny projekt nowego schematu minowania odcinków narażonych na ataki czołgów.

      – Wyrwijcie mi tę mapkę na pamiątkę – rzekł Bieriozkin, nachylił się przez stół i dodał półgłosem: – Wezwał mnie dowódca dywizji. Według danych wywiadu armii, Niemcy wyprowadzają siły z rejonu miasta i kierują je przeciwko nam. Mają dużo czołgów. Rozumiecie?

      Bieriozkin wsłuchał się w niedaleki wybuch, który wstrząsnął ścianami piwnicy, i uśmiechnął się.

      – A u was tu jest spokojnie. W moim wąwozie przez ten czas już na pewno zjawiłoby się ze trzech facetów ze sztabu armii, przyłażą ciągle różne komisje.

      W tym czasie nowy pocisk wstrząsnął budynkiem, z sufitu posypały się kawałki tynku.

      – Racja, spokojnie, nikt nam specjalnie nie dokucza – potwierdził Podczufarow.

      – O to właśnie chodzi, że nie dokuczają – powiedział Bieriozkin.

      Zaczął mówić konfidencjonalnie, półgłosem, naprawdę nie pamiętając, że to on właśnie jest dowódcą; zapomniał o tym, przyzwyczajony do bycia podkomendnym i nienawykły do tego, że dowodzi.

      – Wiecie, jak to jest z dowództwem. Dlaczego nie atakujesz? Dlaczego nie zająłeś wzgórza? Dlaczego straty? Dlaczego bez strat? Dlaczego nie meldujesz? Dlaczego śpisz? Dlaczego…

      Bieriozkin wstał.

      – Chodźmy, towarzyszu Podczufarow, chcę obejrzeć waszą obronę.

      Dojmujący smutek panował na tej uliczce robotniczego osiedla, w obnażonych ścianach wewnętrznych, oklejonych pstrokatymi tapetami, w porytych przez czołgi sadach i ogrodach, w pojedynczych, tu i ówdzie ocalałych jesiennych georginiach, Bóg wie po co kwitnących.

      Niespodziewanie Bieriozkin zwierzył się Podczufarowowi:

      – Wiecie, towarzyszu Podczufarow, nie dostaję listów od żony. Znalazłem ją w drodze, a teraz znowu nie ma listów. Wiem tylko, że pojechały z córką na Ural.

      – Odezwą się, towarzyszu majorze – zapewnił Podczufarow.

      W suterenie piętrowego domu, pod zamurowanymi otworami okiennymi leżeli ranni czekający na nocną ewakuację. Na podłodze stało wiadro z wodą, kubek; między oknami naprzeciwko drzwi przybita była do ściany pocztówka z reprodukcją obrazu Swaty majora.

      – To są tyły – wyjaśnił