to aktywność działaczy partyjnych, także tych ideowych, polega niemal wyłącznie na donosach. Partia jest w utworze siłą złowrogą, która nawet swoim członkom uwięzionym w hitlerowskim obozie każe prześladować ludzi klasowo niepewnych.
Bubiennow miał właściwie rację, wytykając autorowi brak choćby jednego przykładu, że to partia komunistyczna prowadziła naród radziecki do zwycięstwa. W drugiej części Grossman pokazuje, jak partia wręcz w walce przeszkadza, choćby za pośrednictwem rozdętego pionu politycznego. Istniał on od czasów wojny domowej – komisarze mieli wtedy kontrolować dowódców wojskowych, często byłych carskich oficerów. Szkodliwość tego systemu potwierdził pośrednio Stalin, wprowadziwszy właśnie w okresie bitwy stalingradzkiej zasadę jednoosobowego dowództwa.
Grossman podziela dumę obywateli ZSRR ze zwycięstwa, pokazując zarazem jego dwuznaczność. Odniosło je nie totalitarne państwo, zwyciężył naród, ale dla kogo? Czy nie dla państwa właśnie; po to, by mogło na powrót dławić wolność? To okrążonym i marznącym Niemcom „niebo gwiaździste” przypomina wreszcie o moralności. Zdeprawowani przez hitleryzm, zaczynają pomału wracać do człowieczeństwa. Zwycięzcom państwo zabierze tę odrobinę wolności, którą zmuszone było dać, a w zamian podsunie im szowinizm.
Rozdziały poświęcone Niemcom zdają się przeczyć niechęci autora do pisania o tym, czego nie zna z autopsji. Są one jednak tylko lustrem podstawionym rodakom. W pierwszych rozdziałach Grossman dosyć przewrotnie oburza się na hitlerowców, którzy karzą nie za zbrodnię, ale za samą możliwość jej popełnienia. To przecież nie jest wynalazkiem nazizmu! Kropkę nad i postawi gestapowiec Liess, ubolewając nad niepotrzebnym konfliktem bratnich systemów i nazywając Mostowskiego swoim nauczycielem. Stary nie znajdzie na to żadnej odpowiedzi poza bolszewickim „Apage!”. Bliski tezy o podobieństwie obu totalitaryzmów jest też Sztrum, kiedy zadaje sobie pytanie, czy prześladowanie za klasę jest czymś lepszym od prześladowania za rasę. Wniosek może jednak wyciągnąć każdy z czytelników. Rosja niestety do dzisiaj się na to nie zdecydowała.
Życie i los zostało ukończone w połowie 1960 roku. Grossman nie chciał już dawać ksiażki do „Nowego Miru”, nie wybaczył Twardowskiemu zdrady. Nabrał nawet pewnej pogardy dla liberalnych redaktorów, twierdząc, że w razie czego okazują się tchórzliwsi od prawowiernych. Już wcześniej podpisał umowę z pismem „Znamia”, mającym reputację organu konserwy. Naczelny pisma, Wadim Kożewnikow, wiedział, że takie dzieło powstaje, drobne fragmenty zresztą zdążyły ukazać się w prasie; spodziewał się zaś po prostu czegoś w rodzaju Za słuszną sprawę. Mijały jednak miesiące, a z redakcji nie dochodziły żadne wieści o dalszych losach książki. Zaniepokojeni Lipkin i Jekatierina Zabołocka poradzili Grossmanowi, żeby na wszelki wypadek schował jeden egzemplarz w bezpiecznym miejscu. Pisarz powierzył tę misję Lipkinowi; ponadto, w tajemnicy przed nim, ukrył brudnopis u kolegi ze studiów, Wiaczesława Łobody.
Zaproszony wreszcie na posiedzenie kolegium redakcyjnego, odmówił przyjścia. Przysłano mu więc stenogram, w którym wszyscy redaktorzy, wzmocnieni przez zarządców Związku Pisarzy, odrzucili ze zgrozą powieść jako antyradziecką, czemu zresztą trudno zaprzeczyć. Jak fatalnym pomysłem było oddanie książki Kożewnikowowi, miało okazać się niebawem. W lutym 1961 roku powiadomieni przez usłużnego redaktora oficerowie KGB naszli mieszkanie Grossmana i skonfiskowali wszystko, co związane było z powieścią – rękopis, maszynopisy, szkice, notatki. Identyczny los spotkał inne egzemplarze, oczywiście poza ukrytymi. To był straszliwy cios; nie ma wątpliwości, że choroba nowotworowa pisarza zaczęła się właśnie wtedy. Usiłował jeszcze wydobyć powieść z aresztu, pisząc w rok później list do Chruszczowa. W jego zastępstwie audiencji udzielił Grossmanowi Susłow, pełniący funkcję strażnika ideologii. Wykluczył zarówno zwrot maszynopisu, jak i publikację przed upływem, jak ocenił chyba ironicznie, „dwustu lat”.
Grossman zmarł na raka 14 września 1964 roku. Zdążył jeszcze napisać opublikowany później w samizdacie esej – a może krótką powieść? – Wszystko płynie, obok Życia i losu główny tytuł do swojej pisarskiej sławy. Tych materiałów akurat kagebiści nie zabrali, mimo że autor szedł we wnioskach jeszcze dalej – demaskował samego Lenina, uważanego dotąd za dobrego wujka, którego dzieło wypaczył zły następca.
W dziesięć lat po śmierci przyjaciela Lipkin zwrócił się do Władimira Wojnowicza z prośbą o pomoc w publikacji powieści na Zachodzie. Wojnowicz sfotografował maszynopis z pomocą Andrieja Sacharowa i Jeleny Bonner. Fotokopie zostały przekazane za granicę, ale długo nie było chętnych do drukowania powieści o drugiej wojnie. W końcu została wydana w Lozannie, po rosyjsku; po przetłumaczeniu zyskała wielki sukces we Francji. W ojczyźnie ukazała się w czasie pieriestrojki, w piśmie „Oktiabr”, i wreszcie w roku 1990 w postaci książkowej.
Można się zastanawiać, czy Grossman był do tego stopnia naiwny, że liczył na wydanie tej powieści w kraju? Nawet wtedy, gdy rozpętano nagonkę na Pasternaka z powodu o ileż mniej groźnego dla władz Doktora Żywago? Wiele wskazuje na to, że tak. Jak twierdzi Anna Berzer, mimo całej swej przenikliwości, naprawdę nie dostrzegał absolutnej niedrukowalności swoich dzieł. Lipkina prosił zaś o wskazanie tych fragmentów, które na pewno nie przejdą przez cenzurę, miał zatem nadzieję, że jeśli pójdzie na pewne kompromisy, dzieło uda się opublikować. Można by jednak postawić pytanie następne: czy bez tej nadziei, bez tej naiwności książka w ogóle by powstała? Nie, pisząc ją, Grossman musiał być człowiekiem wolnym. Tak samo Sztrum dokonał swego odkrycia w trudniejszych warunkach, za to w swobodniejszej atmosferze ewakuacji. Żołnierze radzieccy nie zwyciężyliby w Stalingradzie, gdyby nie wierzyli, że ich życie się poprawi, że np. po wojnie władza zniesie kołchozy. Przekonanie, że nastąpią zmiany, było powszechne, i chociaż tak się nie stało, to jednak ziarno wolności zostało zasiane. Z niego właśnie wyrosła powieść Życie i los.
Wolność, utożsamiona z życiem, jest jej tematem głównym. Czy potęga totalitarnego państwa zdolna jest wyhodować „człowieka nowego typu”, uczynić go maszyną, nie tylko wykonującą rozkazy, ale nawet myślącą na rozkaz? Potęga to potworna, paraliżująca i Grossman nieomal naocznie pokazuje jej działanie.
Tylko ludzie, którzy nie mieli do czynienia z podobną siłą, skłonni są dziwić się tym, którzy jej się podporządkowują. Ludzie, którzy poczuli skutki jej działania na sobie, dziwią się czemu innemu – zdolności do wybuchu, choćby chwilowego, choćby do jednego gestu dezaprobaty, jednego gniewnego słowa.
Mimo to gesty są czynione, a słowa – wypowiadane, chociaż system wymaga bezwarunkowej aprobaty, najmniejsze wahanie odbiera jako akt wrogości. Kilka nieostrożnie wypowiedzianych słów może zgubić człowieka, ale chęć, by szczerze z kimś porozmawiać, jest tak silna, że ludzie się na to decydują.
Nie – stwierdza Grossman, natury ludzkiej nie da się zmienić; dążenie do wolności można stłumić, ale jest niezniszczalne.
Na gesty sprzeciwu zdobywają się nie herosi, ale zwykli ludzie, niewolni od słabości. Nowikow i Darieński mają odwagę cywilną i dowiodą tego, ale przy komisarzu mówią nagle coś dokładnie przeciwnego, niż myślą. Konformistyczne zachowania wymusza niekoniecznie strach, wystarczy znana z psychologii siła zbiorowej sugestii; zwłaszcza że owa zbiorowość jest wielomilionowa. Człowiek to istota społeczna, musi się liczyć z innymi, chce być dzieckiem, nie zaś pasierbem swego czasu. Ale czas może nas zdradzić. Charakter uniwersalnej przypowieści ma wątek niemieckiego porucznika Bacha, wewnętrznego emigranta, który zaczyna wątpić w swoje antyhitlerowskie przekonania i wmawiać sobie, że „coś w tym jest”. W obliczu klęski widzi dopiero, że to on miał rację, a nie epoka, za którą chciał nadążyć:
Czy musiał dosłownie na chwilę przed tym, jak ich okrążyli, uznać obłąkańczy bełkot za prawdę życiową; zrobić to, czego unikał przez wiele ciężkich lat?
Nie zabijał dzieci ani kobiet, nikogo nie aresztował. Ale przerwał kruchą tamę, która oddzielała