Nazywali go „ojczulkiem Padre”, myśląc, że padre to imię.
Kiedyś, późnym wieczorem, zamknięci w bloku specjalnym radzieccy dowódcy i komisarze zaczęli żartować sobie z Gardiego, powątpiewając, czy rzeczywiście dotrzymywał celibatu.
Gardi bez uśmiechu słuchał różnorodnej mieszaniny słów – francuskich, niemieckich i rosyjskich.
Potem zaczął mówić, a Mostowski tłumaczył jego słowa:
– Rosyjscy rewolucjoniści dla idei szli na katorgę i na szafot. Dlaczego więc jego rozmówcy wątpią, że dla idei religijnej człowiek może wyrzec się kobiety? To przecież nieporównanie mniejsze wyrzeczenie niż ofiara z życia.
– E tam, nie gadajcie – rzucił komisarz brygadowy[3] Osipow.
Nocą, kiedy więźniowie zasypiali, Gardi się zmieniał. Klękał i modlił się. Wydawało się, że w nieprzytomnych oczach duchownego, w ich aksamitnej i wypukłej czerni, może utonąć całe cierpienie katorżniczego miasta. Na jego brązowej szyi napinały się żyły, jak podczas pracy; na pociągłej, apatycznej twarzy pojawiał się wyraz ponurej, szczęśliwej zawziętości. Modlił się długo, więc Michaił Sidorowicz zasypiał przy akompaniamencie pośpiesznego szeptu Włocha. Budził się zazwyczaj po półtorej czy dwóch godzinach, a wtedy Gardi już spał. Spał niespokojnie, jakby łączył we śnie obie swoje natury, dzienną i nocną – chrapał, mlaskał smacznie, zgrzytał zębami, głośno mu się odbijało, i nagle przeciągle zaczynał recytować piękne słowa modlitwy, mówiące o miłosierdziu Boga i Madonny.
Nigdy nie ganił starego komunisty z Rosji za ateizm, często natomiast wypytywał go o Związek Radziecki.
Słuchając Mostowskiego, Włoch kiwał głową, jakby przytakując opowieściom o pozamykanych cerkwiach i klasztorach, o olbrzymich dobrach ziemskich, odebranych przez państwo Synodowi.
Swoimi czarnymi oczami spoglądał ze smutkiem na starego komunistę, aż Michaił Sidorowicz pytał ze złością:
– Vous me comprenez?[4]
Gardi uśmiechał się swoim zwykłym, codziennym uśmiechem, tym samym, z którym mówił o ragoût i sosie pomidorowym.
– Je comprends tout ce que vous me dites, je ne comprends pas seulement, pourquoi vous dites cela?[5]
Jeńcy rosyjscy z bloku specjalnego nie byli zwolnieni z robót, dlatego Mostowski widywał ich i rozmawiał z nimi tylko późnym wieczorem i w nocy. Nie chodzili do pracy jedynie generał Gudź i komisarz brygadowy Osipow.
Częstym rozmówcą Mostowskiego był dziwny człowiek w nieokreślonym wieku – Ikonnikow-Morż. Spał na najgorszym miejscu w całym baraku – przy drzwiach wejściowych, gdzie nieustannie był narażony na przeciągi i gdzie przez pewien czas stał kibel, ogromne naczynie z dwoma uchami i brzęczącą pokrywą.
Rosyjscy więźniowie nazwali Ikonnikowa „starym spadochroniarzem”; uważali, że jest jurodiwyj, nawiedzony, i traktowali z pełną obrzydzenia litością. Odznaczał się niesamowitą wytrzymałością, jaka cechuje tylko szaleńców i idiotów. Nigdy się nie przeziębiał, chociaż kładąc się spać, nie zdejmował z siebie przemoczonej na jesiennym deszczu odzieży. Rzeczywiście, wydawało się, że takim dźwięcznym i jasnym głosem może mówić tylko wariat.
Ikonnikow-Morż poznał się z Mostowskim w sposób następujący – podszedł do niego i nie odzywając się słowem, wpatrywał się długo w jego twarz.
– Co towarzysz powie dobrego? – spytał Michaił Sidorowicz i uśmiechnął się, kiedy Ikonnikow, przeciągając słowa, powiedział:
– Co dobrego? A cóż to jest dobro?
Słowa te przeniosły Michaiła Sidorowicza w czasy dzieciństwa, kiedy starszy brat, przyjeżdżając do domu z seminarium, wiódł z ojcem spory na tematy teologiczne.
– To problem z ta-a-ką brodą – rzekł Mostowski – jeszcze buddyści i pierwsi chrześcijanie się nad nim zastanawiali. A i marksiści niemało namęczyli się nad jego rozwiązaniem.
– I co, rozwiązali? – spytał Ikonnikow z intonacją, która rozśmieszyła Mostowskiego.
– Armia Czerwona – odparł Mostowski – właśnie go rozwiązuje. A w pańskim tonie, proszę wybaczyć, słyszę jakąś świętoszkowatość, popią albo tołstojowską.
– A jakżeby mogło być inaczej? Przecież byłem tołstojowcem.
– A to dopiero! – zdziwił się Michaił Sidorowicz. Ten człowiek zaczął go intrygować.
– Wie pan – powiedział Ikonnikow – jestem pewien, że prześladowania Cerkwi, wszczęte po rewolucji przez bolszewików, przysłużyły się idei chrześcijańskiej. Przecież przed rewolucją Cerkiew znajdowała się w pożałowania godnym stanie.
Michaił Sidorowicz rzekł dobrodusznie:
– Istny z pana dialektyk. Masz ci los, pod koniec życia musiałem ujrzeć cud ewangeliczny.
– Nie – rzekł posępnie Ikonnikow. – Przecież według was cel uświęca środki, a te wasze środki są bezlitosne. Niech się pan nie dopatruje żadnego cudu – nie jestem dialektykiem.
– No to – żachnął się Mostowski, nagle dziwnie zirytowany – czym w końcu mogę panu służyć?
Ikonnikow przypominał teraz wojskowego, który nagle usłyszał komendę: „Baczność!”; powiedział:
– Proszę się ze mnie nie wyśmiewać! – Jego pełen goryczy głos brzmiał wręcz tragicznie. – Nie przyszedłem do pana po to, żeby żartować. W zeszłym roku, piętnastego września, widziałem egzekucję dwudziestu tysięcy Żydów – kobiet, dzieci, starców. Tego dnia zrozumiałem, że Bóg nie mógł do czegoś takiego dopuścić, stało się więc dla mnie oczywiste, że Boga nie ma. W panującym dziś mroku dostrzegam waszą siłę, zmagającą się ze straszliwym złem…
– No cóż – odrzekł na to Michaił Sidorowicz – w takim razie porozmawiajmy.
Ikonnikow pracował przy regulówce, w błotnistej części terenów przyobozowych, gdzie układano olbrzymie betonowe rury, żeby odprowadzać wody rzeki i brudnych strumieni, zamulające nizinę. Pracujących w tej okolicy nazywano Moorsoldaten; zazwyczaj trafiali tam ludzie, którzy czymś narazili się władzom obozowym.
Ikonnikow miał małe dłonie, szczupłe palce i dziecięce paznokcie. Wracał z pracy usmarowany gliną, mokry, podchodził do pryczy Mostowskiego i pytał:
– Mogę usiąść koło pana?
Siadał i uśmiechał się; nie patrząc na rozmówcę, przesuwał ręką po czole. Czoło miał jakieś dziwne – niezbyt wysokie, wypukłe, jasne; takie jasne, jakby istniało niezależnie, bez związku z brudnymi uszami, ciemnobrązową szyją, dłońmi o połamanych paznokciach.
Jeńcom radzieckim, ludziom o prostych życiorysach, wydawał się kimś mętnym i podejrzanym.
Od czasów Piotra Wielkiego wszyscy przodkowie Ikonnikowa byli kapłanami. Dopiero ostatnie pokolenie dokonało innego wyboru – zgodnie z życzeniem ojca Ikonnikow i jego bracia otrzymali świeckie wykształcenie.
Ikonnikow studiował na petersburskiej uczelni technicznej, ale zainteresowała go doktryna Tołstoja, na krótko więc przed ukończeniem studiów porzucił je i udał się na północ, do guberni permskiej, gdzie został nauczycielem ludowym. Osiem lat przeżył na wsi, potem wrócił na południe, do Odessy, i zamustrował się na statek handlowy, był ślusarzem w maszynowni, odwiedził Indie, Japonię, mieszkał jakiś czas w Sydney. Po rewolucji wrócił do Rosji i wstąpił do komuny wiejskiej. Było to jego dawnym marzeniem; wierzył, że komunistyczna praca na roli doprowadzi do powstania Królestwa Bożego na ziemi.
W czasie przymusowej kolektywizacji zobaczył pociągi