zabawne, że Wieczną wojnę, która później zdobyła nagrody Hugo oraz Nebula, a w innych krajach została uznana za najlepszą powieść roku, trudno było wydać na początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Została odrzucona przez osiemnaście wydawnictw, zanim St. Martin’s Press postanowiło zaryzykować i dać jej szansę. „Bardzo dobra książka – mówili zwykle wydawcy – ale nikt nie zechce czytać powieści science fiction o Wietnamie”.
Po upływie dwudziestu pięciu lat większość młodych czytelników nawet nie dostrzega zbieżności Wiecznej wojny z pozornie niekończącą się wojną, którą toczyliśmy wówczas… i nie ma w tym niczego dziwnego. Powieść mówi o Wietnamie, ponieważ na tej wojnie był autor. Jednak przede wszystkim mówi o wojnie, żołnierzach i powodach, dla których wydają się nam potrzebni.
W czasie, gdy ta powieść była odrzucana przez wydawnictwa, została wydana w odcinkach w magazynie „Analog”. Jego redaktor naczelny Ben Bova był ogromnie pomocny nie tylko przy jej redagowaniu, ale przy samym powołaniu do życia! Dał jej eksponowane miejsce w tym periodyku, a jego zabiegi zwróciły na nią uwagę St. Martin’s Press, które zaryzykowało wydanie w twardej oprawie, chociaż w owym czasie nie wydawało literatury science fiction dla dorosłych.
Ben jednak odrzucił środkową część powieści, nowelę zatytułowaną Nigdy nie możesz wrócić. Powiedział, że podoba mu się literacko, ale uważa ją za zbyt przygnębiającą dla czytelników „Analogu”. Tak więc napisałem mu bardziej optymistyczną historię i schowałem Nigdy nie możesz wrócić do szuflady. W końcu Ted White opublikował ją w magazynie „Amazing” jako posłowie do Wiecznej wojny.
Po tylu latach sam nie wiem, dlaczego nie przywróciłem pierwotnej środkowej części, kiedy powieść została już zaakceptowana. Może nie ufałem swojemu gustowi albo po prostu nie chciałem sobie komplikować życia. Jednak pierwsza wersja książki jest w zasadzie tą opublikowaną w „Analogu”, tylko „z mocniejszym językiem i sytuacjami”, jak mówią w Hollywood.
Broszurowe wydanie tej wersji drukowano przez szesnaście lat. Potem, w 1991 roku, miałem okazję przywrócić pierwotną wersję. Podane w powieści daty wydają się teraz nieco zabawne – większość ludzi wie, że w 1996 roku nie toczyliśmy międzygwiezdnej wojny. Akcję umieściłem w tym roku, aby biorący w niej udział oficerowie i podoficerowie teoretycznie mogli być weteranami wojny w Wietnamie, po czym postanowiliśmy tego nie zmieniać, mimo oczywistych anachronizmów. Uważajcie to za opis świata równoległego.
Choć może jest on rzeczywisty, a my żyjemy we śnie.
Joe Haldeman
Cambridge, Massachusetts
Wstęp
Thomasa Dunne’a poznałem w pewien męczący wieczór 1974 roku, podczas hucznego przyjęcia w hotelu Algonquin. Tamtego dnia po południu mój agent Robert P. Mills powiedział mi, że moja powieść Wieczna wojna nie nadaje się do druku. Proponował ją wszystkim wydawcom science fiction w mieście i wszyscy powiedzieli, że jest zbyt kontrowersyjna.
Przyjęcie w hotelu Algonquin było dorocznym spotkaniem organizowanym przez Stowarzyszenie Amerykańskich Pisarzy Science Fiction, zwanym przyjęciem wydawców oraz autorów, i było ważną imprezą. Szło się na nie, żeby się pokazać i coś załatwić. I tak się składa, że było na nim mnóstwo tych, którzy odrzucili książkę moim zdaniem aktualną i ważną… nie wspominając o tym, że zabrała mi ponad dwa lata życia. Tak więc wypiłem trochę, zanim tam poszedłem, a kiedy już dotarłem na miejsce, drinki były darmowe.
W rezultacie niezbyt dobrze pamiętam szczegóły mojego pierwszego spotkania z Tomem Dunne’em. Opowiedziałem moją smutną historię naczelnemu redaktorowi „Analogu” Benowi Bovie, a on rzekł: „Mam człowieka, którego musisz poznać”, i zaprowadził mnie do Toma, który nie był zbytnio oblegany przez pisarzy, gdyż w owym czasie St. Martin’s nie wydawało fantastyki dla dorosłych. Ben, którego magazyn publikował w odcinkach moją powieść, wspomniał o niej Tomowi. To zaciekawiło antywojennie nastawionego Dunne’a i zgodził się ją przejrzeć.
Niezwykle szybko przyjął ją, co zapoczątkowało naszą bliską i owocną współpracę. Tom był dobrym wydawcą i wspaniałym kompanem, ilekroć zdołałem wyrwać się z Iowa i przyjechać do miasta.
Ów pamiętany jak przez mgłę wieczór w hotelu Algonquin był przełomowym momentem mojego życia. Gdyby Tom Dunne nie miał odwagi i przenikliwości i nie wydał tej „niewydawalnej” powieści, zapewne wróciłbym do matematyki i nudnego nauczania. Dzięki, Tom.
Joe Haldeman
Cambridge, Massachusetts
czerwiec 2008
Rozdział 1
Dzisiaj pokażemy wam osiem sposobów bezgłośnego zabijania ludzi.
Mówiący to mężczyzna był sierżantem, który nie wyglądał na starszego o pięć lat ode mnie. Tak więc jeśli kiedykolwiek zabił człowieka w walce, bezgłośnie czy nie, musiał to zrobić w kołysce.
Znałem już osiemdziesiąt sposobów zabijania ludzi, ale większość z nich była dość hałaśliwa. Wyprostowałem się na krześle, przywołałem na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania i zasnąłem z otwartymi oczami. Wszyscy pozostali zrobili to samo. Nauczyliśmy się, że na tych wieczornych wykładach nigdy nie mówią niczego ważnego.
Obudził mnie szmer projektora. Pokazali krótki film demonstrujący „osiem cichych sposobów zabijania”. Niektórzy aktorzy musieli być po praniu mózgu, ponieważ naprawdę ich zabito.
Po filmie dziewczyna siedząca w przednim rzędzie podniosła rękę. Sierżant skinął na nią, więc wstała i wystąpiła naprzód. Całkiem niezła, tylko o trochę zbyt masywnej szyi i barkach. Każdy tak wygląda po kilku miesiącach noszenia ciężkiego plecaka.
– Sir. – Aż do promocji musieliśmy się zwracać do sierżantów „sir”. – Większość tych sposobów wyglądała… dość głupio.
– Na przykład?
– Weźmy zabijanie kogoś ciosem saperki w nery. Chcę powiedzieć, że chyba nigdy nie jest tak, żeby ktoś był uzbrojony tylko w saperkę, a nie miał pistoletu czy noża. I czy nie lepiej po prostu walnąć go w łeb?
– Może mieć na głowie hełm – odparł sierżant rezolutnie.
– Ponadto Taurańczycy pewnie nawet nie mają nerek!
Wzruszył ramionami.
– Zapewne nie mają.
Był rok 1997 i nikt nigdy nie widział Taurańczyka. Nie znaleziono choćby kawałka większego od przysmażonego chromosomu.
– Jednak ich fizjologia jest zbliżona do naszej, więc musimy założyć, że są równie skomplikowanymi organizmami jak my. Muszą mieć jakieś słabe punkty, czułe miejsca. Musicie je znaleźć. To ważne – rzekł, wskazując palcem na ekran. – Tych ośmiu skazańców zarżnięto dla was, ponieważ musicie się dowiedzieć, jak zabijać Taurańczyków, i umieć to robić zarówno megawatowym laserem, jak i tarczą szlifierską.
Kobieta usiadła niezbyt przekonana.
– Są jakieś pytania?
Nikt nie podniósł ręki.
– Dobra. Baa-czność!
Leniwie podnieśliśmy się z krzeseł, a on spojrzał na nas wyczekująco.
– Pieprz się, sir – ryknął znużony chór.
– Głośniej!
– PIEPRZ SIĘ, SIR!
Jeden z głupszych wojskowych sposobów podbudowywania morale.
– Już lepiej. Nie zapomnijcie, jutro przed świtem manewry. Pobudka