Joe Haldeman

Wieczna wojna


Скачать книгу

kwaterze wszyscy już spali i główne światła były wyłączone. Cała kompania tkwiła tu, od kiedy wróciliśmy z dwutygodniowego szkolenia na Księżycu. Rzuciłem ciuchy do szafki, sprawdziłem grafik i stwierdziłem, że śpię na koi 31. Do licha, tuż pod grzejnikiem.

      Najciszej jak umiałem wślizgnąłem się za zasłonę, żeby nie budzić śpiącej obok osoby. Nie widziałem, kto to, ale nic mnie to nie obchodziło. Wsunąłem się pod koc.

      – Spóźniłeś się, Mandella – ziewnął ktoś.

      – Przepraszam, że cię zbudziłem – szepnąłem.

      – W porząsiu.

      Obróciła się na bok i wtuliła we mnie. Była ciepła i dość miękka.

      Poklepałem ją po biodrze, mając nadzieję, że robię to po bratersku.

      – Dobranoc, Rogers.

      – Dobranoc, ogierze.

      Odpowiedziała takim samym gestem, tylko bardziej sugestywnym.

      Dlaczego zawsze trafiasz na zmęczone, kiedy jesteś gotowy, i na chętne, kiedy ty jesteś znużony? Pogodziłem się z nieuniknionym.

      Rozdział 2

      Dobra, przyłóżcie się do tego, cholera! Grupa wzdłużnika! Ruszać się, ruszcie swoje przeklęte tyłki!

      Około północy przyszedł ciepły front i śnieg zmienił się w błoto. Permaplastowy dźwigar ważył pięćset funtów i był piekielnie nieporęczny, nawet jeśli nie był oblodzony. We czwórkę, po dwoje na każdym końcu, nieśliśmy plastikowy dźwigar w zesztywniałych palcach. Moją partnerką była Rogers.

      – Uwaga! – wrzasnął facet za mną, co oznaczało, że ciężar wymknął mu się z rąk. Chociaż nie stalowy, wzdłużnik był dostatecznie ciężki, żeby zmiażdżyć stopę. Wszyscy puścili go i odskoczyli. Padając, obryzgał nas błotnistą mazią.

      – Do diabła, Petrov – powiedziała Rogers – dlaczego nie pójdziesz do Czerwonego Krzyża albo gdziekolwiek? Ta kurewska belka wcale nie jest tak kurewsko ciężka.

      Większość dziewcząt wyrażała się oględniej. Rogers miała niewyparzony jęzor.

      – Dobra, ruszać się, kurwa, z tymi wzdłużnikami! Grupa klejarzy! Dalej, dalej!

      Nadbiegł nasz dwuosobowy zespół klejarzy, dźwigając wiadra.

      – Chodźmy, Mandella. Zaraz odmrożę sobie jaja.

      – Ja też – powiedziała dziewczyna z uczuciem, choć bez sensu.

      – Raz, dwa, trzy!

      Ponownie podnieśliśmy ciężar i chwiejnie poszliśmy w kierunku mostu. Był w trzech czwartych ukończony. Wyglądało na to, że drugi pluton nas wyprzedzi. Nie obchodziłoby mnie to, ale ten pluton, który pierwszy postawi swój most, poleci do domu. Pozostałym zostaną cztery mile błota i ani chwili wypoczynku przed capstrzykiem.

      Donieśliśmy dźwigar na miejsce, rzuciliśmy go z łomotem i przymocowaliśmy uchwyty łączące go z podporami. Zanim skończyliśmy je mocować, żeńska połowa grupy klejarzy już zaczęła nakładać epoksyd. Jej partner czekał po drugiej stronie dźwigara. Grupa od nawierzchni stała przy moście; każdy trzymał nad głową, jak parasolkę, kawałek lekkiego, sprężonego permaplastu. Byli czyści i nieprzemoczeni. Głośno zastanowiłem się, czym sobie na to zasłużyli, a Rogers podsunęła kilka ciekawych, choć mało prawdopodobnych możliwości.

      Zajęliśmy stanowisko przy następnym dźwigarze, kiedy szef kompanii (nazywał się Dougelstein, ale mówiliśmy na niego „Dobra”) dmuchnął w gwizdek i ryknął:

      – Dobra, chłopcy i dziewczynki, dziesięć minut przerwy. Kto ma, ten pali.

      Sięgnął do kieszeni i wcisnął guzik włączający ogrzewanie naszych skafandrów.

      Przysiedliśmy z Rogers na naszym końcu dźwigara i wyjąłem papierośnicę. Miałem mnóstwo skrętów, ale nie wolno ich było palić do capstrzyku. Oprócz tego miałem tylko mniej więcej trzycalowy niedopałek cygara. Przypaliłem cygaro od krawędzi papierośnicy; po kilku pierwszych pociągnięciach nie było już takie złe. Rogers też pociągnęła, dla towarzystwa, ale skrzywiła się i oddała mi niedopałek.

      – Byłeś na uczelni, kiedy cię powołano? – zapytała.

      – Taak. Właśnie zrobiłem magisterium z fizyki. Chciałem uzyskać uprawnienia do nauczania.

      Posępnie skinęła głową.

      – Ja studiowałam biologię…

      – Tak myślałem – wtrąciłem i uchyliłem się przed pecyną błota. – Na którym roku?

      – Skończyłam sześć, włącznie z magisterium. – Pociągnęła butem po ziemi, tworząc wzgórek o konsystencji zamarzającej brei. – Dlaczego, kurwa, musiało się tak stać?

      Wzruszyłem ramionami. Na to pytanie nie było odpowiedzi, a na pewno nie zasługiwało na uwagę wyjaśnienie, jakim karmiono nas w SZ ONZ. Intelektualna i fizyczna elita planety ruszająca strzec ludzkości przed taurańskim zagrożeniem. Sojowa papka. Wszystko to było jednym wielkim eksperymentem. Zobaczmy, czy uda się sprowokować Taurańczyków do działań naziemnych.

      Dobra dmuchnął w gwizdek dwie minuty za wcześnie, zgodnie z przewidywaniami, ale Rogers, ja i dwoje pozostałych siedzieliśmy sobie jeszcze minutę, czekając, aż zespoły klejarzy i nawierzchniowców skończą pokrywać nasz dźwigar. Siedząc tak z wyłączonym ogrzewaniem skafandrów, szybko zaczęliśmy marznąć, jednak nie ruszaliśmy się dla zasady.

      Ćwiczenia przy wyłączonym ogrzewaniu nie miały sensu. Typowo wojskowy idiotyzm. Pewnie, tam, dokąd polecimy, będzie zimno, ale nie aż tak, by wszędzie zalegały śnieg i lód. Niemal z reguły na planetach przejść cały czas temperatura oscylowała w granicach dwóch stopni od zera absolutnego – ponieważ kolapsary nie świecą – więc jeśli poczujesz, że ci zimno, będzie to znaczyło, że jesteś już trupem.

      Dwanaście lat wcześniej, kiedy byłem dziesięciolatkiem, odkryto skok kolapsarowy. Wystarczy z odpowiednią prędkością skierować jakiś przedmiot w kolapsar, aby znalazł się gdzieś w odległej części Galaktyki. Nie trwało długo, a znaleziono wzór pozwalający przewidzieć, gdzie się wyłoni: podróżuje po linii prostej (w rozumieniu teorii Einsteina), po jakiej podążałby, gdyby nie napotkał po drodze kolapsara – dopóki nie natrafi na następne pole kolapsarowe, w którym pojawia się ponownie, podążając z prędkością, jaką rozwijał w momencie wejścia w pierwszy kolapsar. Czas podróży między dwoma kolapsarami równy jest zeru.

      Fizycy teoretyczni mieli mnóstwo roboty: musieli ponownie zdefiniować pojęcie równoczesności, a potem rozłożyć na czynniki ogólną teorię względności i stworzyć ją od nowa. Natomiast bardzo szczęśliwi byli politycy, którzy teraz mogli wysłać cały statek kolonistów na Fomalhauta za mniejsze pieniądze, niż kiedyś kosztowało umieszczenie paru ludzi na Księżycu. Było mnóstwo ludzi, których politycy chętnie widzieliby na Fomalhaucie, przeżywających tam wspaniałą przygodę, a nie wzniecających zamieszki na Ziemi.

      Statkom zawsze towarzyszyła automatyczna sonda podążająca kilka milionów mil z tyłu. Wiedzieliśmy o istnieniu planet przejścia, tych resztek wirujących wokół kolapsarów; zadaniem sondy było wrócić i powiadomić bazę, gdyby statek lecący z prędkością 0,999 prędkości światła rąbnął w jedną z nich.

      Do takiej katastrofy nigdy nie doszło, ale pewnego dnia któraś sonda wróciła uszkodzona… i sama. Przeanalizowano jej dane i okazało się, że jakiś statek ścigał i zniszczył jednostkę kolonistów. Zdarzyło się to opodal Aldebarana w układzie Taurusa, ponieważ jednak słowo „Aldebarańczycy” jest trochę przydługie, nazwano wrogów „Taurańczykami”.

      Od