Hanna Greń

Wioska kłamców


Скачать книгу

ciekawością. Domyśliła się, że intrygowało go, kogo zamierzała odwiedzić, ale postanowiła nie zdradzać tego, dopóki nie rozmówi się z Mirą Belką. Nie miała pojęcia, jaką legendę gospodyni przygotowała, by wytłumaczyć obecność gościa.

      Od dłuższego czasu jechali przez las, gęsty, ciemny i ponury, i gdy wreszcie wydostali się z niego, aż zmrużyła oczy, oślepiona słońcem. Zwolniła, wjeżdżając w ostry zakręt, a po chwili na wprost ujrzała nieliczne zabudowania.

      – To już Strzygom – odezwał się mężczyzna.

      – Niewielki – oceniła po liczbie widzianych domostw. – Chyba że nie widać stąd wszystkich zabudowań.

      – Nie no, bez przesady, aż tak mały to nie jest. Za tym laskiem znajdują się następne domy. Wioska kończy się dopiero za stawem.

      – A ten staw ma jakąś nazwę? – spytała bez większego zainteresowania.

      – Po prostu staw w Strzygomiu – odparł, a Diona pokiwała głową.

      – Tak myślałam. Ile tu jest mieszkańców?

      – W tej chwili stu siedemdziesięciu siedmiu, włącznie z tymi, którzy nie z własnej woli przebywają poza domem.

      Zaskoczona Diona oderwała wzrok od drogi, by spojrzeć na rozmówcę. Nie wyglądał na kogoś, kto żartuje.

      – Jak to możliwe…? – Urwała, zastanawiając się, czy pytanie nie wyda mu się zbyt wścibskie.

      Mężczyzna nie wyglądał na urażonego jej ciekawością, przeciwnie, natychmiast rozjaśnił twarz w uśmiechu.

      – Za nami został Jodłowiec, przylegający do Strzygomia od północy i zachodu. Od wschodu wioska graniczy ze Świercznicą, a od południa z Kaletami. Wszystkie te wioski są dużo większe, zwłaszcza Jodłowiec. Co jakiś czas władze powiatowe czy wojewódzkie podnoszą plan przyłączenia Strzygomia do którejś z tych okolicznych wsi, właśnie dlatego, że nasza wioska jest taka mała. Ale jak na razie udało się zachować autonomię.

      Diona wprawdzie nie o to zamierzała zapytać, ale słuchała wywodu z przyjemnością, tym bardziej że informacje mogły się kiedyś przydać.

      – W takim razie musicie mieć wielką siłę perswazji – zauważyła nie bez podziwu. – Wygrać z urzędnikami to naprawdę sukces.

      – Mamy w tym sprzymierzeńców – wyjaśnił. – Po prostu te wsie wcale się nie kwapią do połączenia. Nikt nie życzy sobie mariażu z wioską kłamców. Ale ja gadam i gadam, a jesteśmy już na miejscu – zreflektował się naraz. – Gdyby mogła się pani zatrzymać koło Mirabelki, byłbym bardzo wdzięczny.

      – Koło czego?!

      Nie musiała udawać zdumienia. Tych przypadków było stanowczo zbyt wiele.

      – Zapomniałem, że pani nie jest stąd. Zielony dom za przystankiem autobusowym, niedaleko stawu. Zaraz zobaczymy szyld.

      Rzeczywiście już z daleka dostrzegła wiszącą na latarni reklamę. Napis głosił: „Obiady u Mirabelki”, a strzałka kierowała ewentualnych klientów w stronę dużego, otynkowanego na zielono domu z dobudowaną oszkloną werandą. Z boku Diona zauważyła parking i wjechała na jedno z trzech wolnych miejsc. Pozostałe były zajęte, co dobrze świadczyło o talencie kulinarnym Miry Belki.

      – Ma pani zamiar zjeść tutaj posiłek? – W ten sposób mężczyzna wytłumaczył sobie powód, dla którego tu zaparkowała, a Diona nie zamierzała wyprowadzać go z błędu. – Pizzy nie mają, za to wszystkie potrawy są naprawdę godne polecenia. Serdecznie dziękuję za transport. Ile się należy?

      – Niech pan się nie wygłupia, nie jestem z Ubera. Dobre słowo wystarczy.

      – W takim razie jeszcze raz dziękuję. Do widzenia.

      Wysiadł i poszedł w swoją stronę, a dziewczyna po chwili także opuściła pojazd i wolno ruszyła na spotkanie z Mirabelką.

      *

      Mirosława Belka zdecydowanie nie spełniła oczekiwań Diony. W niczym nie przypominała dobrodusznej babuni, dla której sensem istnienia jest dogadzanie wnukom. Nie miała nieporządnie uczesanych siwych włosów ani bezkształtnych ubrań i nie wyglądała na osobę biegającą do kościoła na każde nabożeństwo. Zresztą z tym ostatnim miałaby problem, gdyż w Strzygomiu chyba taki obiekt w ogóle nie występował. Przynajmniej Diona nigdzie nie zauważyła kościelnej wieży.

      Belka ukończyła sześćdziesiąt osiem lat, lecz wyglądała na dużo mniej. Modna fryzura, gustowna odzież pasująca do odrobinę zbyt pulchnej sylwetki i młodzieńczy błysk w oczach stanowczo zaprzeczały stereotypowi. Przywitawszy się z gościem, natychmiast zarządziła podanie posiłku. Najpierw jednak spytała, czy aby Diona nie należy do osób uważających spożywanie mięsa za źródło wszelkiego zła.

      – Broń mnie Boże – odparła ubawiona dziewczyna. – Jestem zatwardziałym mięsożercą, a jeśli mam za to pójść po śmierci do piekła, to trudno. W sumie lubię ciepełko, więc to nawet dobrze.

      Po chwili z zapałem dobrała się do ogromnego kotleta, zagryzając go surówką z marchwi i słuchając z uwagą, jakie uzasadnienie jej obecności w wiosce wymyśliła ta energiczna, sympatyczna kobieta.

      – Rozpowiem wszystkim, że jesteś daleką krewną Jaśka – oznajmiła Mirosława, rozsiadając się wygodnie naprzeciwko gościa. Zauważywszy zdziwienie dziewczyny, błędnie odczytała jego powody i wyjaśniła: – Jeśli mam udawać pani ciotkę, muszę mówić do pani po imieniu.

      – Ee oo iie iiwiło – wybełkotała Diona pełnymi ustami. Czym prędzej przełknęła, odetchnęła głęboko i powtórzyła już normalnie: – Nie to mnie zdziwiło. Oczywiście, że musi pani po imieniu. Ja będę nazywać panią ciocią. Ale nie wiem, kto to jest Jasiek.

      – Był – uściśliła Belka. – To mój mąż, Panie, świeć nad jego duszą. I lepiej świeć porządnie, bo na pewno jej się to przyda. Nie był porządnym chrześcijaninem za życia ten mój Jasiek, oj nie był.

      Ujrzawszy jej rozmarzoną minę, Diona z trudem stłumiła śmiech. Przełknęła kolejny kęs kotleta, z żalem spoglądając na prawie opróżniony talerz.

      – Do niedawna byłam policjantką i tak sobie myślę, że nie powinnyśmy tego ukrywać. To taka firma, że wszyscy wszystkich znają, więc nie ma sensu się podkładać. Chociaż spotkałam w Jodłowcu jednego policjanta i on mnie na pewno nie zna. Ciemny blondyn średniego wzrostu, z oczami jak grafit z ołówka.

      – A, to musiał być Marcin Lipski – orzekła Belka. – Przystojny skubaniec. Widziałaś, jaki ma zgrabny tyłek?

      Tu już Diona nie wytrzymała i roześmiała się głośno. Pani Mirosława uśmiechnęła się także, po czym wstała, by odnieść do kuchni opróżniony do ostatniej okruszyny talerz.

      – Macie może ruskie pierogi? – spytała dziewczyna z nadzieją w głosie.

      – Pewnie, że mamy. Osobiście robiłam. – W głosie kobiety zabrzmiała duma. – Przynieść? Małą porcję czy dużą?

      – Dużą.

      – I to lubię! Nie znoszę, gdy przychodzą takie wypindrzone pannice i tylko grzebią w talerzach, a w oczach świecą im się ekrany kalkulatorów przeliczających kalorie. Po to bozia dała nam żarcie i apetyty, żebyśmy z nich korzystali.

      Pierogi rzeczywiście smakowały wyśmienicie. Diona z pełnym przekonaniem orzekła, że lepszych nigdy nie jadła, czym wprawiła Belkę w zachwyt.

      – Poznałam jeszcze jednego przystojniaka – pochwaliła się dziewczyna, zwalniając pod koniec tempo. Wreszcie czuła się