nasiliły kampanię toczoną przeciwko dilerom. To niby dlatego wrócił do rodzinnego Hollyhill. Stałym bywalcom pubu mówił, że nadal szuka jakiejś dobrze płatnej roboty, a najchętniej nielegalnej i dobrze płatnej.
Po dwóch miesiącach udawania, że jest Tommym Ó Frighilem, był już tym znużony. Musiał pokazywać się w barze niemal co wieczór, pić i gadać o piłce nożnej i hurlingu, a potem wracać do domu nad ranem, cuchnąc alkoholem i papierosami. Rzucił palenie pięć lat temu i wprawdzie nie było dozwolone wewnątrz pubu, ale gdyby nie przyłączał się do Seamusa Twomeya i Douglasa Quinna, kiedy tylko wychodzili na dymka, traciłby połowę informacji, jakie mógł z nich wyciągnąć na temat szmuglowanych przez nich fentanylu i zioła.
Nabawił się chronicznego kaszlu, a jego dziewczyna, Eithne, zagroziła, że odejdzie, jeśli on nie rzuci palenia. Kiedy zostawała u niego, narzekała, że wraca, zataczając się, i śmierdzi jak cap. Ze względów bezpieczeństwa nie mógł wytłumaczyć jej, gdzie się podziewa, co robi i dlaczego.
Drzwi pubu gwałtownie się otworzyły i z lokalu wyszedł jeden ze stałych bywalców, a za nim popłynęła głośna fala muzyki. Był to Dermot O’Leary, pulchny gość o siwiejących włosach, w okularach i swetrze na suwak.
– O, jesteś, chłopie – powitał Michaela, nie wypuszczając z warg przygotowanego papierosa. – Już myślałem, że cię dziś nie zobaczymy.
– Robiłem zakupy ciotce Brannie. Właśnie miała operację biodra i nie może chodzić sama do sklepu.
– O, to z ciebie taki cichy święty, co, Tommy? A tutaj zgrywasz twardziela.
– Nie mów, że sam zapominasz o urodzinach mamy – skontrował Michael.
– Pewnie bym nie zapominał, gdybym, kurde, wiedział, kim była moja rodzicielka. Wychowywałem się w sierocińcu St Vincent’s.
– O, przepraszam. Nie chciałem cię urazić.
– Pytał o ciebie Seamus. – Dermot wskazał głową na wnętrze pubu. – Mówił, że musicie o czymś pogadać.
– Tak? O czym?
– Lepiej jego spytaj. Albo się zmywaj. Wiesz, jak to z nim jest, kiedy się o coś wkurzy.
– Nie zrobiłem nic, o co mógłby mieć pretensje – powiedział Michael. – W każdym razie nic takiego nie przychodzi mi do głowy.
Dermot wzruszył ramionami, wyjął zapalniczkę i zapalił papierosa.
– Trzymaj się, chłopie. Mogę ci tylko życzyć powodzenia.
Michael zawahał się. Wiedział, że gdy Seamus Twomey się wścieknie, wszyscy trzęsą portkami ze strachu. Zwykle był najgłośniejszy w pubie. Jego śmiech przypominał ryk rozhisteryzowanego osła. Ale kiedy był zły, robił się cichy. Jego twarz nie zdradzała wtedy żadnych uczuć. Wystarczyło najlżejsze skinienie głowy i ten, kto go obraził, był zabierany mu sprzed oczu przez jego dwóch, trzech zbirów i dostawał okrutny łomot. Jeśli udało mu się wyjść z tego z podbitym okiem, złamanym nosem i pękniętymi żebrami, to mógł uważać się za szczęściarza.
I o czym ten Seamus Twomey chce ze mną gadać? – zastanawiał się Michael. Czy podejrzewa, że jestem wtyką, gliną? Jeśli tak i nie uda mi się dowieść, że to nieprawda, jutro mogą mnie znaleźć dryfującego w rzece Lee po nie wiem jak potwornych torturach.
Był ostrożny, ale wiedział, że jeśli teraz się nie pokaże, to narazi całą operację. Dermot O’Leary powie Twomeyowi, że uciekł, i to tylko potwierdzi podejrzenia Twomeya.
Michael zaczął kaszleć, głównie z nerwów. Rozejrzał się. Pod markizą przed pubem nadal stał Dermot O’Leary. Palił i obserwował go, ciekaw, co zrobi dalej. Krople deszczu bębniły o daszek, powodując hałas przypominający tupot stada szczurów biegających po strychu.
Michael pchnął drzwi i wszedł do baru. Padłe Osły właśnie skończyły Nigdy nie pobijesz Irlandczyka i robiły sobie przerwę na parę kolejek. Mimo to w małej salce w kształcie litery L panował taki zgiełk, że wszyscy musieli do siebie krzyczeć. To było pomieszczenie o niskim suficie i ścianach gęsto obwieszonych fotografiami lokalnych drużyn hurlingu, oprawionymi w ramki czerwonymi koszulkami i drewnianymi plakietkami. Na Michaelu ten lokal zawsze robił klaustrofobiczne wrażenie.
Dostrzegł Seamusa Twomeya i Douglasa Quinna. Siedzieli przy stałym okrągłym stoliku po prawej stronie baru. W obstawie swoich zbirów. Była z nimi anorektycznie chuda młoda blondynka z dwoma srebrnymi kółkami w dolnej wardze i tatuażami aż do łokci oraz Gwenith, siostra Seamusa Twomeya.
Michael zasalutował im i ruszył do baru. Nikt z nich nie odpowiedział na powitanie. Żona właściciela, Maureen, uśmiechnęła się.
– To co zwykle, Tommy? Coś dziś późno przychodzisz…
Nosiła perukę z czarnymi lokami i niebieską satynową sukienkę z głębokim dekoltem. Nad górną wargą miała wydatny ciemny pieprzyk i Michael zawsze na nim skupiał wzrok, kiedy z nią rozmawiał, żeby nie przyłapała go na gapieniu się w przepastny dołek między jej piersiami, gdzie na złotym łańcuszku dyndał niebezpiecznie malutki Jezusik na krzyżu.
– Robiłem zakupy ciotce – wyjaśnił. – Jest unieruchomiona. Póki co. Upadła, wysiadając z autobusu dwieście dwa. Musieli jej wymienić biodro.
– Dobry z ciebie facet – pochwaliła go Maureen, nalewając mu kufel piwa Murphy. – W tych czasach trudno znaleźć kogoś, kto by coś dla kogoś zrobił. – Podała mu piwo i ruchem głowy wskazała stolik Twomeya. – Siądziesz z nimi? Chyba Seamus chce z tobą pogadać.
W tej chwili Twomey kolejny raz ryknął tym swoim śmiechem.
– A to dobre! Jezu Chryste! Cud, że nie dostałeś po tym sraczki!
Jednak na widok Michaela idącego w kierunku stolika przestał się śmiać. Douglas Quinn, dwóch przybocznych, wytatuowana dziewczyna i Gwenith obejrzeli się i patrzyli, jak się do nich zbliża.
Seamus Twomey nie był wysoki. Miał może metr sześćdziesiąt trzy wzrostu. Spadziste ramiona. Za to głowa była nieproporcjonalnie duża. Łysy. W dodatku wypadły mu brwi, przez co twarz tym bardziej wydawała się bez wyrazu. Miał oczy w kolorze bladej cytryny, a skórę w nienaturalnym odcieniu różu, tak jakby odlano mu głowę z plastiku na drukarce 3D.
W odróżnieniu od niego Douglas Quinn był wysoki, kościsty i nosił długie włosy – niegdyś czarne, a teraz już siwiejące, podobnie jak broda. Miał szpiczasty nos i oczy, które błyszczały spod zmierzwionych brwi, jak u wilka, który obserwuje świat z jaskini, gotów rzucić się na wszystko, co nadawałoby się do zjedzenia, a co nieświadomie by mu się nawinęło. Nawet przyjaciele mówili o nim An Duine Dorcha. Ciemny Gość.
Dwaj przyboczni mogliby być bliźniakami. Obaj mieli rude włosy ostrzyżone na zapałkę i twarze przypominające duże guzkowate kartofle. Nosili nawet takie same opięte czarne T-shirty z irlandzką flagą i napisem Zatwardziały feniański drań. Grube karki. Wydawało się, że zaraz pękną na nich koszulki.
Michael spojrzał na Gwenith i skrępowany, posłał jej uśmiech. Podejrzewał, że dziewczyna waży przynajmniej dziewięćdziesiąt kilo. Na zniszczonych rozjaśnianiem blond włosach przy skórze widać już było ciemniejsze odrosty. Okrągła jak księżyc w pełni buzia spoczywała na podwójnym podbródku przypominającym księżycowy rogal. Siostra Seamusa miała krótki, płaski jak u mopsa nos i skrzywione, maciupeńkie, karminowe usteczka. Wydawało się cudem, że może nimi aż tyle zjeść. Tego wieczoru ubrała się w fioletowy żakiet z guzikami, które niczym szereg ratowników górskich pomagały podtrzymywać jej ogromne piersi. Czarne rajstopy na nogach były pozaciągane.
– Tommy! Chodź no tu, mam do ciebie pytanie – powiedział Twomey, stukając palcem