i przyjaciele starali się ją pocieszyć, jednakże ciężka to była chwila dla tej tkliwej i wrażliwej dziewczyny, gdyż zdawało jej się, że pomimo dobrych chęci wykonała coś bardzo nieudolnego. Praca ta nie pozostała w każdym razie bez korzyści, bo osoby z gruntownym sądem dostarczyły jej tego rodzaju krytyki, jaka najlepiej wyrabia pióro.
Gdy pierwszy żal minął, sama śmiała się z tej biednej powieści; jednakże nie przestała w nią wierzyć i czuła, że jej przybyło sił i rozumu po tym przykrym przejściu.
– Bądź co bądź, mogę się uśmiać z krytyków – mówiła. – Ustępy wzięte z życia uznają za niemożliwe i niedorzeczne, a zrodzonym w mojej niedołężnej głowie przypisują uroczą naturalność, rzewność i prawdziwość. Pociesza mnie to i skoro tylko poczuję wenę, wezmę się znowu do dzieła.
ROZDZIAŁ V
—
PRÓBY DOMOWEGO POŻYCIA
Jak większa część młodych mężatek, Meg postanowiła być wzorową gospodynią, powiedziała więc sobie: John musi znajdować w domu raj; zastanie mnie zawsze uśmiechniętą, co dzień będzie obficie nakarmiony, nie zazna, co to odpruty guzik. Biorąc się do dzieła z tak wielkim zapasem miłości, energii i dobrych chęci, sądziła, że musi mu podołać. Jednak jej raj nie był cichy, bo się hałaśliwie krzątała, przesadzała w gorliwości, wyglądała na prawdziwą Martę obarczoną licznymi obowiązkami. Niekiedy była nadto zmęczona, żeby się nawet uśmiechnąć do Johna, i tak go znudziła delikatnymi potrawami, że niewdzięcznik prosił o prostsze. Co do guzików, to pojąć nie mogła po krótkim czasie, gdzie się podziewają, i kręcąc główką na niedbalstwo mężczyzn, groziła, że sam je będzie sobie przyszywał, aby się przekonać, czy jego robota okaże się trwalsza.
Bardzo im było dobrze, nawet gdy już zrozumieli, że nie można żyć samą miłością. Johnowi Meg nie wydawała się mniej ładna, chociaż ją widział spoza imbryczka do kawy; dla niej codzienne rozstawanie się było zawsze romantyczne, pomimo to że ucałowawszy ją, pytał troskliwie: „Co przysłać na obiad, moja droga, baraniny czy cielęciny?”. Domek ich, zamiast być uroczystą świątynią, stał się ogniskiem domowym i czuli, że im z tym lepiej. Z początku bawili się w gospodarstwo i figlowali jak dzieci; lecz wkrótce John wziął się szczerze do pracy, poczuwając się do obowiązków głowy rodziny. Meg odrzuciła kambryjskie mankietki, przypasała duży fartuch i także chwyciła się za robotę, okazując więcej energii niż roztropności, jak już to wyżej powiedzieliśmy.
Wpadłszy w manię gotowania, studiowała książkę z przepisami niczym ćwiczenia matematyczne, rozwiązując zadania cierpliwie i pilnie. Czasem zapraszała swą rodzinę, żeby pomogła zjeść zbyt obficie przygotowaną ucztę; albo wyprawiała potajemnie Lotty do Hummelów, z koszykiem łakoci, które tylko ich żołądki mogły zadowolić. Wieczór spędzony niekiedy z Johnem na przeglądaniu książek rachunkowych uśmierzał chwilowo jej kulinarny zapał i następowało panowanie oszczędności, w czasie którego biedny mąż musiał karmić się leguminą z chleba, siekankami i przepaloną kawą. Męczyły go te próby, ale je znosił z cierpliwością godną pochwały. Mimo to, zanim Meg zdołała wejść na właściwą drogę, zdarzyła się niestety między młodą parą jedna ważna sprzeczka.
Jako skrzętna gospodyni, chcąc zaopatrzyć spiżarnię w domowe przetwory, ułożyła sobie pewnego dnia, że zrobi galaretę z porzeczek; poprosiła więc Johna, by przysłał z miasta kilka słoików i cukru, gdyż owoce w ich ogródku były już dojrzałe i dobre do smażenia. Ponieważ John wierzył, że jego żona jest uzdolniona do wszystkiego i pysznił się jej talentami, powiedział sobie, że dla dogodzenia jej zażąda galarety z całego zbioru owoców. Posłał więc tuzin ślicznych słoików, pół baryłki cukru i chłopca do zrywania porzeczek. Meg ukryła śliczne włosy pod czepeczkiem, podwinęła rękawy do łokci, przywiązała fartuszek w różnokolorowe paski i śmiało wzięła się do roboty, bo wszakże widziała Hannah ze sto razy przy tym zajęciu. Wielka ilość słoików zadziwiła ją w pierwszej chwili, ale John tak lubił galaretę, a te słoiczki tak by ozdobiły górną półkę w spiżarni, że miała ochotę zapełnić je wszystkie. Cały dzień zszedł zatem na zrywaniu owoców, gotowaniu i krzątaniu się, aż do wyczerpania sił. Robiła, co mogła, zaglądała do książki, usiłowała przypomnieć sobie, co Hannah robi, gdy galareta nie chce stanąć; ugotowała ją powtórnie, dosypała cukru, przecedziła, ale mimo wszystko ta nie chciała zgalarecić.
Meg chętnie by pobiegła po pomoc do domu, ale postanowili oboje z Johnem nikomu nie zwierzać się z trosk, niepowodzeń lub swarów. Ten ostatni wyraz tak ich rozśmieszył, jak gdyby oznaczał jakiś nonsens, jednak dotrzymując sobie słowa, unikali dzielenia się z innymi swymi problemami, czego też przestrzegała pani March, zatem biedna Meg cały ten upalny dzień spędziła na bezowocnej krzątaninie i dopiero o piątej po południu usiadła w kuchence, przewróconej do góry nogami, załamała powalane sokiem ręce, i gorzko się rozpłakała.
W pierwszym rozkwicie nowego życia powtarzała często: „Mój mąż będzie mógł przyprowadzić gościa, kiedy tylko zechce; znajdzie mnie zawsze przygotowaną. Nigdy nie zastanie krzątaniny, łajania, niewygód, tylko czyściutki domek, wesołą żonę i dobry obiad. Johnie drogi, nie czekaj mego przyzwolenia, zapraszaj, kogo chcesz, i bądź pewny, że zawsze uprzejmie powitam gościa”.
Jakież to czarujące! Przejęty dumą, myślał sobie John: „Co to za szczęście, kiedy żona ma tyle zalet”. Chociaż miewali niekiedy gości na obiedzie, jednak nie zdarzyło się dotąd, by ktoś przyszedł niespodzianie, i Meg nie miała jeszcze sposobności dać się poznać pod tym względem.
Gdyby nie to, że John całkiem zapomniał o galarecie, byłoby rzeczą nie do darowania, iż nie uprzedziwszy żony, sprowadził tego dnia do nich przyjaciela. Wiedząc, że rano obmyślił smaczny obiad, i pewien, że go natychmiast podadzą, z góry cieszył się ślicznym efektem, kiedy ładna żonka wybiegnie na powitanie. Prowadził więc przyjaciela z nietajonym zadowoleniem młodego gospodarza i małżonka.
Świat jest pełen zawodów, jak się o tym John przekonał, dochodząc do „Gołębiego gniazda”. Frontowe drzwi, zazwyczaj otwarte, były zaryglowane, i wczorajsze błoto leżało na progu, okna w bawialnym pokoju również zastał zamknięte i przysłonione storami. Na balkoniku nie było widać szyjącej żonki w bieli, z wesołą kokardką we włosach lub jasnookiej gosposi nieśmiało witającej gościa. Żywa dusza się nie pokazała, tylko zaczerwieniony chłopak spał pod krzakiem porzeczek.
– Tu się chyba coś stało; wejdź do ogrodu, a ja tymczasem poszukam pani Brooke – rzekł John przestraszony ciszą i pustką.
Obiegł dokoła dom wiedziony wonią przypalonego cukru, a pan Scott szedł za nim z zabawnym wyrazem twarzy. Wprawdzie zatrzymał się dyskretnie w pewnym oddaleniu, gdy Brooke znikł, ale mimo to mógł wszystko widzieć i słyszeć, co go niezmiernie bawiło.
W kuchni panował rozpaczliwy nieład; część galarety spływała ze słoika do słoika, sporo jej leżało na podłodze, a pozostała część przypalała się swobodnie. Lotty z niemiecką flegmą i spokojem zajadała chleb, popijając go sokiem porzeczkowym, bo galareta była jeszcze w stanie zupełnie płynnym, a pani Brooke, zarzuciwszy fartuch na głowę, rzewnie płakała.
– Moja najdroższa dziewczynko, co się stało? – wykrzyknął przestraszony John, pewien, że go porazi okropny widok poparzonych rąk lub że usłyszy jakąś złą wiadomość, a w głębi ducha przerażony był tym, że jego gość znajduje tak blisko, bo w ogrodzie.