szlochając.
– Powiedz prędko. Nie płacz, bo to najprzykrzejsze. Prędko opowiadaj, kochanie.
– Galareta nie chciała stanąć, a ja nie wiedziałam, co robić!
John tak się roześmiał, jak się już drugi raz nigdy nie odważył, a szyderczy Scott też się uśmiechnął mimo woli, usłyszawszy ten serdeczny wybuch, który tylko pogorszył żal biednej Meg.
– Czy tylko o to chodzi? Wyrzuć ją przez okno i przestań się tym męczyć. Jak zechcesz, to ci kupię gotową, ale na miłość boską nie wpadaj w histerię, bo zaprosiłem na obiad Jacka Scotta i…
Nie dokończył mówić, bo Meg wypuściła go z objęć, załamała tragicznie ręce, padając na fotel i głosem pełnym oburzenia, wyrzutu i rozpaczy zawołała:
– Gość na obiedzie, a tu wszystko w nieporządku, Johnie Brooke, jak mogłeś zrobić coś podobnego?
– Cicho, on tam jest w ogrodzie, zapomniałem o tej przeklętej galarecie, ale teraz już trudno na to coś zaradzić – powiedział, rzucając dokoła niespokojnym okiem.
– Trzeba było przysłać kartkę albo powiedzieć mi rano. Zresztą, jak mogłeś nie pamiętać, że mam dziś takie zajęcie – mówiła dalej porywczo, bo nawet synogarlice dziobią, jak je rozdrażnić.
– Z rana nie wiedziałem, że to zrobię, a na przysłanie kartki nie było czasu, bo go spotkałem po drodze. Przy tym zawsze mówiłaś, że mogę być swobodny w tym względzie, więc mi nie przyszło na myśl prosić o pozwolenie. Pierwszy raz spróbowałem, ale niech mnie powieszą, jeżeli się jeszcze kiedyś odważę – dodał z surową miną.
– Spodziewam się! Zabierz go stąd zaraz, nie mogę się z nim widzieć, i obiadu wcale nie ma.
– To doskonałe! A gdzież wołowina, jarzyny, które przysłałem, i legumina, którą obiecałaś? – wykrzyknął, zmierzając ku spiżarni.
– Nie miałam czasu gotować i pomyślałam, że zjemy obiad u mamy. Przykro mi, ale byłam tak zajęta – rzekła i znowu się rozpłakała.
John odznaczał się łagodnością, ale był tylko człowiekiem i gdy po całodziennej pracy przyszedł zmęczony, głodny i stęskniony, a zastał dom w nieładzie, stół niezastawiony i żonę cierpką, to nie można się było spodziewać po nim dobrego humoru i potulnego obejścia. Hamował się jednak, i ta mała sprzeczka byłaby prędko ucichło, gdyby nie jedno nieszczęsne słowo.
– Przyznaję, że to kłopotliwe położenie; ale jak zechcesz się przyłożyć, wydobędziesz się z biedy i zabawimy się wesoło. Nie płacz, moja droga, tylko dołóż starań i przygotuj nam coś do zjedzenia. Jesteśmy głodni jak myśliwi, nie będziemy przeto wybredzać. Daj zimne mięso, chleb i ser; o galaretę się nie upomnimy.
Powiedział to dla żartu, tymczasem właśnie słowo „galareta” przypieczętowało jego los. Meg wydał się zbyt okrutnym, przypominając jej smutną porażkę, w ten sposób pozbawił ją ostatniej odrobiny cierpliwości.
– Musisz się sam wywikłać z tego kłopotu, bo jestem nadto zmęczona, żeby dla kogo bądź „dokładać starań”. Tylko mężczyzna zdolny jest częstować gościa kośćmi, chlebem i serem. Nie chcę nic podobnego w moim domu. Weź tego Scotta do mamy; powiedz mu, że wyszłam, że jestem chora, że umarłam, co ci się podoba. Nie chcę go widzieć na oczy; możecie śmiać się we dwóch ze mnie i z mojej galarety, jeżeli wam to sprawi przyjemność. Tutaj nic nie dostaniecie.
Jednym tchem wypowiedziawszy to wszystko, odpasała fartuch i żywo ustąpiła z placu, żeby się wypłakać w swoim pokoju.
Nie wiedziała, co mąż i gość robili podczas jej nieobecności, ale pan Scott nie został „wzięty do mamy” i gdy zeszła na dół po ich wyjściu, zastała ślady bezładnego posiłku, które ją przejęły zgrozą. Lotty jej opowiedziała, że „jedli dużo i bardzo się śmieli”, a „pan kazał wyrzucić galaretę i schować słoiki”.
Meg byłaby chętnie poszła opowiedzieć to wszystko matce, ale ją wstrzymywał wstyd, że się okazała tak nieobowiązkowa i niedobra względem Johna, który „wprawdzie obszedł się z nią okrutnie, ale nikt nie powinien tego wiedzieć”. Po ogólnym uporządkowaniu domu ładnie się ubrała i usiadła, czekając, by mąż przyszedł i wybaczył jej. Na nieszczęście nie wrócił prędko, patrząc na tę rzecz z innego punktu. Uśmiał się wprawdzie ze Scottem, obracając wszystko w żart, tłumaczył żonkę jak mógł najlepiej i był tak gościnnym gospodarzem, że się przyjacielowi podobał ten obiad impromtu1 i obiecał ponowić swoje odwiedziny, ale w głębi ducha był rozgniewany. Przykro mu było, że Meg, wprowadziwszy go w kłopot, odstąpiła w potrzebie, zamiast mu być pomocną.
„To nie w porządku z jej strony – myślał – powiada, że mogę przyprowadzić gościa w każdym czasie, a gdy biorę ją za słowo, gniewa się, łaje i zostawia na pastwę litości lub szyderstwa. Nie, to nie w porządku! Muszę jej to wypowiedzieć”. Podczas gdy biesiadowali z przyjacielem, nurtowały go te myśli, ale gdy minęło pierwsze wzburzenie i gdy wracał do domu, odprowadziwszy Scotta, łagodność zaczęła brać górę. „Biedaczka! To musiało jej sprawić wielką przykrość! Prawda, że zawiniła, ale jest taka młoda! Muszę być cierpliwy i wspierać ją!” – mówił sobie i powracał z nadzieją, że nie poszła do domu rodzinnego, wstrętne mu bowiem były plotki i cudze mieszanie się w jego sprawy. Przez chwilkę sama ta myśl znowu go wzburzyła, lecz skutkiem obawy, żeby się Meg nie rozchorowała z płaczu, zupełnie mu zmiękło serce. Puścił się szybszym krokiem, postanawiając jednak, że będzie spokojny, łagodny, ale stanowczy, zupełnie stanowczy, i że jej wytknie, w czym zaniedbała obowiązki względem męża.
Meg również postanawiała, że będzie spokojna, łagodna, ale stanowcza, i że nauczy Johna, jak winien pełnić obowiązki. Z upragnieniem wyglądała chwili, kiedy wybiegnie, by go powitać i przeprosić, kiedy on ją ucałuje i pocieszy, bo tego była pewna, ale – ma się rozumieć – postąpiła całkiem inaczej. Zobaczywszy go, zaczęła sobie nucić, kołysać się w fotelu i szyć, jak próżniacza dama w pięknym buduarze.
John doznał niejakiego zawodu, nie zastawszy tkliwej Niobe i mając przekonanie, że godność jego wymaga, by go pierwsza przeprosiła, sam nie tłumaczył się wcale, wszedł tylko powolnym krokiem, położył się na sofie i rzekł od niechcenia:
– Będziemy mieli nów, moja droga.
– Nie mam nic przeciw temu – odpowiedziała podobnym tonem.
John zaczepił jeszcze o kilka niemniej zajmujących przedmiotów, żona je krótko zbywała, i wreszcie ucichła rozmowa. Usiadł więc przy oknie i rozłożył przed sobą gazetę, ona zaś poszła do drugiego okna i szyła tak zawzięcie, jak gdyby nowe rozetki do pantofli były jej potrzebne do życia. Nic nie mówili z sobą, tylko oboje mieli miny „spokojne i stanowcze” i było im bardzo niedobrze.
„Ach! Boże mój! – myślała Meg – małżeńskie pożycie jest bardzo trudne i wymaga nieskończenie wiele cierpliwości i przywiązania, jak mama słusznie powiada”. Słowo „mama” nasunęło jej na pamięć inne macierzyńskie rady, które przyjmowała z niewiarą i niezgodą.
„John jest dobrym człowiekiem, ale ma też wady, i musisz je znosić cierpliwie przez wzgląd na swoje własne. Ma wiele stanowczości, która jednakże nigdy nie przejdzie w upór, jeżeli go będziesz przekonywać łagodnie, zamiast się cierpko spierać. Jest bardzo ścisły i wymagający, gdy idzie o prawdę, i to jest pożądana rzecz, chociaż ci się wydaje przesadna; nie oszukuj go nigdy spojrzeniem