osób, mimo tak wczesnej pory i kaptura, który skrywał jego twarz, rozpoznało Saszę. Dawniej poprosiliby go o błogosławieństwo, teraz rzucali mu wrogie spojrzenia i odciągali dzieci na bok.
Brat tej czarownicy.
Sasza szedł, zacisnąwszy usta. Lepszy mnich może skupiłby się na sprawach nieba, wybaczył i zapomniał zamiast opłakiwać udrękę siostry czy utratę własnej reputacji. Ale też, gdyby był lepszym mnichem, siedziałby teraz w Ławrze.
Słońce ozdobiło horyzont miedzianą krawędzią, a pod topniejącym śniegiem ciurkała woda, kiedy Sasza przekroczył bramę pałacu Wielkiego Księcia i zastał Dymitra rozmawiającego półgłosem z trzema bojarami.
– Bóg z wami – pozdrowił ich Sasza. Bojarzy przeżegnali się, a na ich twarzach malował się frasunek na wpół skryty pod zarostem. Sasza nie mógł ich za to winić.
– Książęcym rodzinom to się nie podoba – odezwał się Dymitr, kiedy bojarzy ukłonili się i odeszli, a jego słudzy oddalili się poza zasięg słuchu. – Wcale a wcale. To, że zdrajca omal mnie nie zabił i że ubiegłej nocy straciłem panowanie nad miastem. I… – Dymitr urwał – krążą pogłoski, że w Moskwie widziano demona.
Sasza przypomniał sobie ostrzeżenie Warwary. Być może Dymitr spodziewał się drwiny, lecz on zapytał ostrożnie:
– Jakiego rodzaju… demona?
Dymitr rzucił mu kose spojrzenie.
– Nie wiem. Ale to dlatego ci trzej przyszli do mnie tak wcześnie i w takim popłochu. Oni też słyszeli plotki i boją się, że na miasto ktoś rzucił klątwę. Twierdzą, że ludzie nie mówią o niczym innym, jak tylko o diabłach i zepsuciu. Twierdzą, iż miasto oparło się złu tylko dzięki temu, że pop, zwany ojcem Konstantym, odegnał demona. Powiadają, że to święty i tylko on stoi między miastem a złem.
– Bzdury! – prychnął Sasza. – Wczoraj ten sam ojciec Konstanty podburzył tłum i doprowadził do spalenia Wasi na stosie.
Dymitr zmrużył oczy.
– Podjudzona przez niego tłuszcza wyważyła bramę pałacu mojej siostry Olgi – ciągnął Sasza. – Poza tym on… – zawiesił głos. Chciał powiedzieć „Porwał z łóżka moją siostrzenicę i oddał ją zdrajcy”, lecz Olga zakazała mu tego, przestrzegając go: „Nie waż się mówić na głos, że moja córka opuściła terem tamtej nocy. Zadbaj o sprawiedliwość dla Wasi, jeśli zdołasz, ale co ludzie gadaliby o Maszy?”.
– Możesz tego dowieść? – spytał Dymitr.
Niegdyś Sasza odpowiedziałby pytaniem: „Czyż moje słowo nie wystarczy?”, a Dymitr odparłby: „Oczywiście, bracie” i na tym dyskusja by się zakończyła. Między nich wkradło się jednak kłamstwo, więc Sasza oświadczył:
– Są świadkowie, którzy widzieli ojca Konstantego w tłumie pod pałacem księżnej sierpuchowskiej i przy stosie na rzece.
Dymitr nie odpowiedział wprost:
– Kiedy rano usłyszałem plotki, wysłałem ludzi do monastyru Michała Archanioła z rozkazem, by sprowadzili do mnie tego popa. Lecz jego tam nie było. Był w Soborze Uspienskim, gdzie modlił się i płakał, a pół miasta słuchało go i wpatrywało się w niego z uwielbieniem. Podobno śpiewa jak anioł, a po Moskwie krążą legendy o jego urodzie, pobożności i o tym, jak uwolnił miasto od demonów. Już same te pogłoski czyniłyby go niebezpiecznym, nawet gdyby nie był takim nikczemnikiem, jakim go przedstawiasz.
– Skoro jest niebezpieczny, dlaczego go nie aresztowałeś?
– Nie słuchałeś mnie? Nie mogę wyciągać świętego męża z soboru na oczach połowy miasta. Nie, dzisiaj przyjdzie tutaj, wezwany spokojnie, i wtedy postanowię, co z nim zrobić.
– Podburzył tłum do wyważenia bramy pałacu księżnej sierpuchowskiej – przypomniał Sasza. – Można z nim zrobić tylko jedno.
– Sprawiedliwości stanie się zadość, kuzynie – zapewnił Dymitr, a w jego spojrzeniu kryło się ostrzeżenie. – Jednak ja ją wymierzę, nie ty.
Sasza nie odpowiedział. Na dziedzińcu słychać było uderzenia młotów, nawoływania mężczyzn i rżenie koni. Zza ogrodzenia dobiegał hałas budzącego się miasta.
– Zaordynowałem specjalne nabożeństwo – dodał Dymitr. W jego głosie pobrzmiewało zmęczenie. – Zapędziłem wszystkich biskupów do modlitwy. Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić. Do diabła, nie jestem świątobliwym mężem, żebym mógł rozstrzygać kwestie klątw i demonów. Ludzie są już wystarczająco wzburzeni bez piekielnych pogłosek. Trzeba odbudować miasto i znaleźć tatarskich bandytów.
***
Konstanty miał wrażenie, że cała Moskwa podąża za nim z soboru do pałacu Wielkiego Księcia. Głosy Moskwian zdawały się go szarpać, a ze wszystkich stron otaczał go smród ludzkich ciał.
– Niedługo wrócę – zapewnił wiernych, przechodząc przez bramę. Czekali na zewnątrz z ikonami, modląc się głośno, lepsi niż setka strażników.
Mimo to, idąc przez dziedziniec, Konstanty czuł na plecach zimny pot. Dymitr miał swoich strażników, uzbrojonych i czujnych. Od tamtego ranka diabeł nie odstępował Konstantego, teraz też beztrosko kroczył obok, niewidzialny dla nikogo poza nim, i rozglądał się zaciekawiony. Konstanty uświadomił sobie ze zgrozą, że Niedźwiedź doskonale się bawi.
Na dziedzińcu stały w grupkach małe demony, stworki strzegące domostw. Na ich widok Konstantego przeszły ciarki.
– Czego one chcą?
Niedźwiedź uśmiechnął się wzgardliwie, łypiąc na czarty.
– Boją się. Cerkiewne dzwony odbierają im moc rok po roku, a jeśli ogniska domowe zostaną zniszczone, całkiem wymrą. Wiedzą, co zamierzam zrobić. – Ukłonił im się szyderczo. – Są skazane na zgubę – dodał wesoło, jakby chciał mieć pewność, że go usłyszą, po czym ruszył dalej.
– I dobrze – mruknął Konstanty, idąc za nim. Spojrzenia domowych czartów zdawały się wbijać w jego plecy.
W sali audiencyjnej czekało na niego dwóch mężczyzn: brat Aleksander i Dymitr Iwanowicz, za którego plecami sztywno niczym posągi stali członkowie jego świty. W pałacu nadal cuchnęło dymem. Jedna ze ścian nosiła ślady mieczy, które siekły ją podczas walki.
Dymitr siedział na rzeźbionym fotelu, brat Aleksander stał czujnie obok.
– Ten cię zabije, jeśli zdoła – stwierdził Niedźwiedź, wskazując Saszę ruchem brody. Sasza zmrużył oczy. Czy Konstanty tylko to sobie wyobraził, czy mnich rzeczywiście przeniósł na moment wzrok z niego na diabła? Poczuł przypływ paniki.
– Spokojnie – mruknął Niedźwiedź ze wzrokiem wciąż wbitym w Saszę. – W jego żyłach płynie ta sama krew, co w żyłach naszej czarownicy. On wyczuwa to, czego nie może zobaczyć, ale to wszystko. – urwał. – Nie daj się zabić, człeku boży.
– Konstanty Nikonowiczu – przemówił Dymitr chłodno. Konstanty przełknął ślinę. – Wczoraj pewna dziewczyna, moja krewna, została bez procesu spalona na stosie. Powiadają, że to ty podburzyłeś moskiewski lud do jej zabicia. Co masz do powiedzenia?
– Nie zrobiłem tego – odparł Konstanty, siląc się na spokojny ton. – Próbowałem powstrzymać ludzi przed gorszą przemocą, przed włamaniem się do teremu księżnej sierpuchowskiej i zabiciem obecnych tam kobiet. To mi się udało, ale dziewczyny nie zdołałem uratować. – Nie musiał udawać smutku, po prostu pozwolił mu wyłonić się z mieszaniny targających nim emocji. – Modliłem się za jej duszę. Nie mogłem powstrzymać gniewu ludzi. Dziewczyna sama się przyznała, że wywołała pożar, który zabił tylu mieszkańców Moskwy.
Trafił