Katarzyna Ryrych

Lato na Rodos


Скачать книгу

Pan Bóg ma różnych lokatorów – podsumował Gabaryt, wziął zapłatę i poszedł dalej.

      A my z pomocą Kukułki wstawiliśmy mebel do domku.

      – No i dobrze – powiedział Kukułka. – Tyle lat to puste stało.

      A potem usiadł obok nas i opowiedział nam o tym, co się wydarzyło w naszej budzie.

      Właściwie to była straszna historia.

      Buda zawsze była niczyja, a przynajmniej nikt nie pamiętał, kto ją postawił. Dość, że służyła jako schronienie tym, co nie mieli dachu nad głową, aż Zarząd się zdenerwował i ruderę zamknięto na kłódkę.

      A potem uznali, że sprawa jest zakończona, i przestali się nią interesować.

      „Żeby zrobić z Dziczą porządek – powiedział kiedyś Panda – musieliby odnaleźć wszystkich właścicieli i wszystko załatwić zgodnie z prawem. A właściciele byli nie wiadomo gdzie”.

      Może brakło im pieniędzy, aby zrobić z tych bud prawdziwe altanki (dla ścisłości – budy bardziej mi się podobały), albo – jak mawiała Szmirabella – stracili serce, bo ziemia nie chciała produkować ogromnych czerwonych rzodkiewek lub chrupiącej zielonej sałaty, nie mówiąc już o ogórkach. Ogórki były najbardziej wybredne.

      W ten sposób Dzicz przygarnęła tych wszystkich, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. W tym mnie i Tureta.

      Co prawda Turet miał trochę wątpliwości co do Pandy, który woził się lexusem i gdyby tylko chciał, mógłby postawić sobie prawdziwy pałac. Ale wiele wskazywało na to, że jest bardzo przywiązany do swojej budy, a wierność to podstawa.

      Tak przynajmniej kibice napisali na ścianie jednego z bloków.

      – Uh-duh-duh, on jest naprawdę kimś – orzekł Turet.

      Miał rację. Wiedzieliśmy, że to Panda wrzuca przez okienko naszej budy smakołyki, ale kiedy spróbowaliśmy mu podziękować, zrobił taką minę, jakby nie wiedział, o co nam chodzi.

      – Kiedy byłam młoda – westchnęła Szmirabella – było coś takiego jak niewidzialna ręka.

      – Uh-duh-duh – zainteresował się Turet. – Co to takiego?

      Szmirabella wyjaśniła, że młodzi ludzie pomagali starszym, którzy byli chorzy albo samotni i nie mogli sami zrobić pewnych rzeczy – znieść węgla do piwnicy, narąbać drewna albo odśnieżyć chodnika przed domem. I pewnie Panda był jednym z nich, bo wiekowo by się to zgadzało.

      A jako że starsi ludzie mieszkali teraz w blokach i nie potrzebowali ani węgla, ani drewna, a pług śnieżny załatwiał sprawę chodników, Panda postanowił wspierać młodych.

      – To dobry człowiek ten Panda – westchnęła znów Szmirabella. – Gdybym była młodsza…

      Trudno było zgadnąć, ile Szmirabella ma lat. Na pewno bardzo dużo, skoro pamiętała naprawdę dawne czasy. Kiedyś pokazała nam zdjęcie dziewczyny w sukience w kwiaty, mówiąc, że właśnie tak wyglądała.

      Gdyby Panda wtedy ją zobaczył, z pewnością by się nią zainteresował.

      Przyszło mi do głowy, że skoro Kukułka pracuje nad eliksirem i nie bardzo mu to wychodzi, mógłby skonstruować wehikuł czasu, który przeniósłby Pandę w czasy młodości Szmirabelli.

      – Uh-duh-duh – odpowiedział Turet – wtedy on był małym chłopcem… a to jest karalne.

      Mimo to zaczepiłem Kukułkę i opowiedziałem mu o swoim pomyśle.

      Najpierw zaczął się śmiać, a potem spoważniał i spojrzał w niebo.

      – Eliksir załatwia wszystko – rzekł.

      Odtąd mocno trzymałem kciuki za powodzenie prac Kukułki. Bo od nich zależało szczęście Szmirabelli.

      A ono szczególnie leżało mi na sercu.

      Przecież nie można całe życie płakać nad losami bohaterów książek albo wzruszać się prawdziwymi historiami, o których dobrze wiedziałem, że nie są prawdziwe. Skąd wiedziałem? Bo pewnego dnia postanowiłem sprawdzić, czy w naszym mieście na ulicy Wąskiej naprawdę mieszka kobieta, która wyszła za mąż za milionera.

      W ogóle nie było tam żadnego domu numer osiem, tylko zakład mechaniczny. W którym nikt nigdy nie słyszał ani o Natalii Kupiec, ani o milionerze, jednym słowem pic na wodę, jak by to określił Turet.

      Nie miałem jednak odwagi powiedzieć Szmirabelli, że to wszystko bzdury. Byłem pewien, że to by ją zabiło.

      Bo zabrać komuś marzenia to jakby tego kogoś zabić.

      Turet powiedział mi, że Szmirabella raz spróbowała nie żyć, ale to jej nie wyszło, bo ktoś zadzwonił po pogotowie.

      Pewnie dlatego miała takie dziwne cienkie blizny na nadgarstkach.

      Ludzie przebąkiwali, że Szmirabella ma syna, który się jej wyrzekł, to znaczy powiedział, że nie chce takiej matki, i chociaż próbowała go przekonać, że lepsza taka matka niż żadna, to nie zmienił zdania.

      – Ona tam przechowuje jego włosy – powiedział Kukułka. Miał zapewne na myśli niewielki srebrny medalion, który Szmirabella nosiła na szyi.

      – Serio? – zdziwiłem się.

      – Matki tak mają – odparł i posmutniał.

      A potem powiedział, że musi spojrzeć, jak tam eliksir. I poszedł sobie, jakiś taki dziwnie zgarbiony.

      Od tej chwili postanowiłem być dobry dla Szmirabelli. Robiłem to tak, jakbym był niewidzialną ręką, bo mogłaby sobie pomyśleć, że się nad nią lituję.

      Najmniejszy z moich kamieni nazywał się LITOŚĆ, i kiedy nadchodziła kolej, aby znalazł się na pierwszej pozycji, czułem się paskudnie.

      Nie mogłem zapomnieć dnia, kiedy matka zaprowadziła mnie do szkoły. Długo wyjaśniała pani, że nie lubię być dotykany i muszę mieć wokół siebie porządek, ale poza tym wszystko jest ze mną okej.

      A gdy spojrzałem na panią, zobaczyłem na jej twarzy taki sam wyraz, jaki pojawił się na twarzy mojego taty, kiedy znalazł na ulicy umierającego gołębia. To była mieszanina smutku i obrzydzenia, i właśnie tak pani popatrzyła na mnie, a potem na moją matkę.

      Postanowiłem, że nie będę jej lubił.

      To, że mieszkałem w bańce mydlanej, nie oznaczało, że zasługuję na litość. Po prostu wystarczało mnie nie dotykać, bo wtedy wpadałem w panikę.

      Moje ręce, kiedy myłem twarz albo zęby, były moimi rękoma i wiedziałem, czego się po nich spodziewać.

      Inni ludzie mogli być nieobliczalni.

      Turet nie był nieobliczalny, choć na takiego wyglądał, szczególnie kiedy miał napad. Ale wiedzieliśmy o tym ja i jego rodzice, a inni naprawdę zaczynali się bać, kiedy wymachiwał rękami i wywrzaskiwał brzydkie słowa, aż echo niosło.

      Jeśli zdarzyło się to na ulicy, wszyscy się odwracali i przyspieszali kroku. Zupełnie jakby miał się na nich rzucić.

      Myśleli tak, bo go nie znali.

      Nie mieli pojęcia, jaki jest w środku.

      Podobnie źle oceniali Szmirabellę – widzieli tylko tłustą kobietę o rzadkich rudych włosach, które ukrywała pod słomkowym kapeluszem, kobietę, która z trudem toczyła się alejką, a za nią powiewał granatowy szal przetykany srebrną nitką.

      Poprzedzał ją brzuch, na którym opinała się kwiecista podomka, i ogromne piersi prawie wylewające się z dekoltu.

      A