Marek Stelar

Intruz


Скачать книгу

prostu taki wiek, choć żaden z nas tego nie rozumie. Brak empatii, kontroli nad emocjami i poczucie własnej mocy, którego jeszcze nikt, ani życie, ani przełożony, ani żona nie zdążyli stłamsić. Po chwili obaj taplamy się w brudnej od ziemi wodzie, sczepieni w uścisku, dyszący i szarpiący się za ubrania i włosy. Kamil pojawia się znikąd. Dopada nas nagle i rozdziela. Nic nie mówi, ale patrzy tak, że obaj stajemy przed nim karnie, jak przed wychowawczynią ze świetlicy, która łoi nas linijką po łapach za każde grubsze przewinienie. Pozostałe dzieciaki, do tej pory wrzeszczące w pełnym emocji dopingu, cichną nagle i w milczeniu przyglądają się sytuacji.

      – Powiedział, że tata nie żyje… – chlipię, czując, że zaraz wybuchnę płaczem.

      Nieopanowanym, głośnym, który wszyscy zapamiętają na długie lata i którego tyle samo czasu albo nawet dłużej będę się wstydził, jak niczego wcześniej.

      – Chodź do domu się przebrać. – Głos Kamila jest spokojny.

      Kamil brzmi i wygląda jak starszy brat, ale starszy nie o dwie minuty, lecz o kilka lat. Ja tego nie widzę, bo mój wzrok wbity jest w stopy ledwo widoczne w burej wodzie, ale w oczach chłopaków jest szacunek. W oczach Mąkowskiego również. Kamil czeka, aż wezmę swój rower oparty o sąsiednią ławkę, kładzie mi rękę na ramieniu i obaj odchodzimy w milczeniu. Słychać tylko chlupot brudnej wody, przez którą brniemy w kierunku schodków prowadzących na ulicę.

      W domu nie mówimy o tym, co się stało. Nie mówimy matce ani nie rozmawiamy o tym ze sobą. Dwa miesiące, które upłynęły od śmierci ojca, to za mało czasu na taką rozmowę. Nie mówimy też o tym nigdy później. A może powinniśmy. Może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej? Może dzięki temu dziś nie rozmawiałbym z Laurą przez telefon o książce, tylko o czymś innym? Może nawet nie rozmawialibyśmy przez telefon, tylko normalnie, twarzą w twarz, w naszym wspólnym mieszkaniu?

      Kiedy ktoś, bardzo rzadko, zagadnie mnie o brata, ta właśnie scena staje mi przed oczami. Jej bolesne wspomnienie wryło mi się w mózg niczym wbite sztancą. Inna sprawa, że prawie nikt z moich nielicznych znajomych nie wie, że w ogóle mam brata. Że go miałem; dawno temu i nieprawda. Mój brat wraca do mnie wyłącznie jako wspomnienie i dbam o to, żeby te powroty zdarzały się jak najrzadziej. Nie wiem nawet, jak on teraz wygląda. Czy posiwiał już, a może wyłysiał? Czy musi nosić okulary jak ja? Czy wypadł mu już jakiś ząb, czy ma kobietę, dziecko, a może mężczyznę? Nie wiem o nim niczego. Prawie niczego. Wiem tylko, że ma na imię Kamil, urodził się dwie minuty przede mną i też, tak jak ja, fatalnie przeżywał brak ojca. Nie wiem tylko, jak Kamil radzi sobie z tym dzisiaj.

      Ja sobie ewidentnie nie poradziłem. Ani wtedy, ani dziś. Bo „dziś” jest konsekwencją „wtedy”. Sam wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego brak ojca w domu spowodował u mnie takie, a nie inne konsekwencje. Przecież mnóstwo innych dzieciaków też nie miało ojców. Niektórzy nie mieli ich od początku, bo ci umarli albo odeszli, zanim dzieciaki mogły ich w ogóle poznać, albo chociaż zapamiętać. Inni ojcowie byli wojskowymi lub marynarzami i też ciągle nie było ich w domach. A ja ojca miałem przynajmniej trochę. No właśnie, miałem, choć nie miałem. Kiedy żył, prawie w ogóle nie było go w naszym domu. Taką miał pracę, ale mnie nigdy nie przekonała odpowiedź, że jedni mają taką robotę, a inni siaką i że zobaczę, jak to jest, kiedy sam dorosnę. Nie zobaczyłem. Dlaczego mój ojciec nie mógł pracować od siódmej do piętnastej, po pracy naprawiać samochodu, czyścić akwarium albo sklejać z nami modele samolotów? Dlaczego nie mógł być po prostu normalnym ojcem?

      A teraz stoję przed biblioteką z wyschniętym gardłem i czuję, jak pod powiekami wzbierają mi łzy. Gorycz, żal, wspomnienie sytuacji z parku. I nie tylko tej.

      Nie mam brata od kilkunastu lat. Teraz jakby wrócił, choć nie wiem tego na pewno. A przede wszystkim nie mam pojęcia po co.

      „Nie daj się zabić, Mały”.

      – Pierdol się – wymruczałem i ruszyłem gwałtownie w kierunku domu.

      Przystanąłem nagle, kiedy coś znienacka przyszło mi do głowy. Nie miałem z Kamilem kontaktu prawie dwadzieścia lat. Skąd, do cholery, znał mój adres mailowy, który trzeba podać przy rejestracji do biblioteki? I po co ta cała zabawa z podrzucaniem jednej książki i listem w drugiej?

      Kamil się nie pomylił. Przyszli po mnie następnego dnia o siódmej rano, tuż przed tym, jak zamierzałem wyjść do pracy.

      3. Szczecin, 23 października 2018, godz. 07.00

      Kiedy otworzyłem im drzwi, w ręku trzymałem teczkę. Wziąłem ją chwilę przedtem, nim dźwięk dzwonka przerwał ciszę samotnego poranka. To na niej zawiesili wzrok, jakbym trzymał w ręku broń albo inne niebezpieczne narzędzie.

      – Pan Adrian Wicha, prawda? – zapytał wyższy.

      – Tak. – Poczułem, jak szyja nabrzmiewa mi od krwi coraz szybciej pompowanej arteriami przez trzepoczące w piersi serce. – Panowie w jakiej sprawie?

      Przypomniałem sobie wiadomość od brata. Nie spaliłem jej, bo faktycznie uznałem ją za wygłup, a jej treść za idiotyczną. List leżał w kuchni, na blacie, tam gdzie zostawiłem go po powrocie z biblioteki. Teraz starałem się zachować spokój, w końcu nie miałem niczego na sumieniu, ale ci dwaj przed drzwiami nie musieli o tym wiedzieć. Chwyciłem mocniej rączkę teczki, a palce drugiej ręki zacisnąłem na klamce tak, że aż pobielały. Mężczyźni nie mogli tego widzieć, ale coś musieli dostrzec w mojej twarzy, bo ten drugi uśmiechnął się uspokajająco.

      – Spokojnie. – Podniósł dłoń. – Chcieliśmy z panem porozmawiać. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zapraszamy pana na spotkanie.

      – Muszę iść do pracy. – Tylko to przyszło mi do głowy.

      – Rozumiem, ale to długo nie potrwa. Nalegam.

      Pokiwałem głową i nie powiedziałem już nic więcej. Jako człowiek po studiach prawniczych miałem świadomość pewnych rzeczy, więc w tym samym momencie uznałem po prostu, że bezpieczniej będzie niczego nie mówić. Milczałem więc przez całą drogę do centrum, podobnie jak dwaj mężczyźni, którzy mnie zabrali, a w głowie kłębiły mi się setki niewesołych myśli. Zatrzymaliśmy się w końcu przed wąską bramą jednego z budynków na Małopolskiej, a potem, kiedy brązowe, segmentowe drzwi uniosły się, wchłonął nas ciemny tunel, by wypluć po chwili na wewnętrznym dziedzińcu szczecińskiej delegatury ABW. Przeszliśmy w ciszy do budynku, dotarliśmy do głównej klatki schodowej i po chwili znaleźliśmy się przy dyżurce.

      – Poproszę pana o dowód osobisty oraz telefon i wszystkie urządzenia, które mają możliwość rejestracji dźwięku i obrazu – powiedział wyższy, wyciągając rękę.

      Spełniłem jego prośbę, a kiedy funkcjonariusze załatwiali z dyżurnym formalności, wpatrywałem się tylko w wystającą z posadzki skośną rurę stanowiska do bezpiecznego rozładowywania broni i zastanawiałem się, o co tu, kurwa, chodzi.

      Moje rozmyślania przerwało przybycie dwóch mężczyzn, którzy wymienili z dyżurnym po cichu kilka słów. Potem podeszli i stanęli nade mną. Uniosłem głowę; nie byli to ci, którzy mnie tu przywieźli.

      – Zapraszamy – powiedział jeden, wskazując drzwi obok dyżurki.

      Widniała na nich tabliczka z napisem „Pokój rozmów”. Prawie jak pokój zwierzeń… Wstałem i wszedłem do pomieszczenia, puszczony przodem przez obu mężczyzn. Za mną do środka wszedł tylko jeden.

      – To na razie, daj znać, jak skończysz – rzucił drugi i zamknął drzwi.

      Zostałem z tym pierwszym. Przyglądaliśmy się sobie jak dwaj nowi więźniowie w celi, którzy usiłują się wybadać i ustalić hierarchię, jaka będzie ich obowiązywać przez cały czas odsiadki, dopóki nie zjawi się ktoś jeszcze, by