i będę waszym dowódcą. Witam was na pokładzie drednota „Corvus”.
Odpowiedziała mu grobowa cisza. Podejrzewałem, że spora część ekipy mogła chować urazę.
– Prawie daliście się wytrzebić – oświadczył. – Tylko nielicznym udało się w ogóle dotrzeć do wyjścia, a jedynie obecny tu McGill zdołał je otworzyć.
Poczułem, że zwróciło się na mnie kilka par oczu. Nie odwzajemniłem spojrzeń, zamiast tego wpatrywałem się twardo w centuriona.
– W normalnych warunkach – ciągnął – gdyby była to autentyczna sytuacja awaryjna, działanie McGilla stanowiłoby podstawę do awansu. Jako że było to tylko ćwiczenie, zamiast tego otrzyma on pochwałę z wpisem do akt.
Moim zdaniem, zasługiwałem na więcej, ale nie zamierzałem wyrywać się teraz z pretensjami. Dotarło do mnie z całą ostrością, że ten legion nie jest dla ludzi o słabych nerwach. Nieważne, jakie misje przyjdzie nam wykonywać – graliśmy na poważnie. Czytałem trochę o szkoleniach i nigdzie nawet nie napomknięto, żeby jakaś ekipa wybijała wszystkich rekrutów do nogi w ramach rutynowego powitania w pierwszym dniu służby.
Graves stał swobodnie, otoczony gromadą rekrutów, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że wielu z nas chciałoby go zabić. A może po prostu miał to gdzieś.
– A teraz, skoro zostaliście już właściwie powitani w Legionie Varus – ciągnął – macie znaleźć przydzielone wam prycze i zrobić sobie przerwę. Ci, którzy zginęli, zauważą, że potrzeba kilku godzin, żeby dojść do siebie. Weteran jest w stanie wrócić do walki zaraz po wskrzeszeniu, ale większość rekrutów nie daje rady. Dostajecie wszyscy dwanaście godzin czasu wolnego, zanim przystąpimy do dalszej części szkolenia. Widzimy się na siłowni o piątej.
Już na odchodnym centurion podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu.
– Dobra robota – powiedział, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zdołał otworzyć te drzwi w pojedynkę. Z założenia miałeś tam dotrzeć i zrobić to z pomocą kolegi, który zapewniłby punkt oparcia. Jednak nie zabrakło ci wzrostu ani determinacji, żeby poradzić sobie samemu.
Pokiwałem głową, ale bez uśmiechu. Wiedziałem już, że kawał z niego skurwysyna. Skazał nas wszystkich na niepotrzebne męczarnie. Rozumiałem, że wszyscy dostaliśmy nauczkę, i rozumiałem też wagę szkolenia, ale tak robić ludzi w ciula… Niewesoło.
Centurion przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową, jakby usatysfakcjonowany. Gdy w końcu wyszedł, pojawił się przy mnie kręcący głową Carlos.
– Wielki James McGill! – wypalił, unosząc ręce w geście zwycięskiego pozdrowienia. Jego ton nie krył jednak drwiny. Nie kpił sobie ze mnie, wyglądał raczej na zmieszanego, jakby nie był pewien, co właściwie o mnie sądzić. – Chyba jestem ci dłużny za to, że po mnie wróciłeś – stwierdził.
Wzruszyłem ramionami.
– To nie było na serio.
– Właśnie że było. Na miłość boską, kupa ludzi zginęła w tych siedzeniach! Im dłużej o tym myślę, tym bardziej do mnie dociera, że to było najgorsze, co nas może spotkać. Nie wiedzieliśmy, że te dyski, które im oddaliśmy przy wchodzeniu na pokład, zawierają wszystkie nasze dane, wystarczająco wiele, żeby mogli nas przywrócić. Kiedy traciłem przytomność, myślałem, że to prawdziwy koniec. Teraz będzie już tylko lepiej. Od tej chwili, ilekroć umrę, będę wiedział, że pewnie tu wrócę.
Pokiwałem głową z namysłem.
– Tu się zgodzę. Też myślałem, że mamy przejebane.
– Co tam widziałeś, jak otworzyłeś te drzwi?
– Centuriona Gravesa. Po prostu tam stał i pokazał mi okejkę.
– Co za kutas – stwierdził Carlos ze śmiechem i znów pokręcił głową. – Więc Graves przyglądał się nam cały ten czas? Nie kiwnął palcem, żeby pomóc? Nie mogę uwierzyć, że miał tupet zostawić nas wszystkich na śmierć, kiedy sam grzał dupę za tymi drzwiami. Jesteś tego pewien?
– Tak to wyglądało.
Po chwili namysłu twarz Carlosa przybrała inny wyraz. Jeszcze nie widziałem, żeby wyglądał tak poważnie.
– Wiszę ci, stary. Wiszę ci.
– Co niby takiego?
– Nie mam pojęcia. Może któregoś dnia rzucę się za ciebie na granat. To będzie coś zajebistego, w ten deseń. Zobaczysz.
Jakoś wątpiłem, żeby Carlos miał dotrzymać słowa, jak przyjdzie co do czego… ale doceniałem, że o tym pomyślał.
– 4 –
Obecnie wojna wygląda zgoła inaczej niż w przeszłości. Przede wszystkim jest bardziej unormowana. W szkole dowiedziałem się, że władcy Galaktyki uznali już dawno temu, iż nie są w stanie bezpośrednio zarządzać tysiącami światów zamieszkiwanych przez obcą ludność. Gdy ludzkość siedziała jeszcze na drzewach, Galaktycy zadecydowali, że najlepiej będzie opracować prosty zbiór ogólnych zasad rządzących ich imperium – i energicznie wprowadzać je w życie.
Sami Galaktycy nie obejmowali zresztą tylko jednego gatunku. Ich nacja składała się z pierwotnych, starszych ludów pochodzących w większości z centrum Drogi Mlecznej, gdzie gwiazdy i planety są położone bardzo blisko siebie. Ta rdzenna grupa rządząca Imperium dysponowała flotami wojennymi, ale na Ziemi nie widziano ich od przeszło półwiecza. Według przekazów same floty były olbrzymie, ale zazwyczaj używano ich wyłącznie w celu zademonstrowania siły.
Przybyły na moją planetę w roku 2052, na długo przed moimi narodzinami, by przedstawić światu ultimatum. Galaktycy postawili przed nami taki sam wybór, jaki czekał każdy inny napotkany przez nich gatunek, który według ich wiedzy eksperymentował z lotami kosmicznymi – ludzkość musi dołączyć do Imperium Galaktycznego, jeśli tylko zdoła zakwalifikować się do członkostwa. W zamian mieliśmy otrzymać bogactwo nowych technologii oraz udział w handlu międzyplanetarnym. Wyraźnie zaznaczyli, że nie jest to aneksja – nie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Mogliśmy rządzić własną planetą w zasadzie wedle uznania. Z ich perspektywy byliśmy prymitywnym, dzikim gatunkiem, który od zawsze znajdował się w ich sferze wpływów. Przypominaliśmy mrowisko w rezerwacie przyrody. Mieli gdzieś, kto aktualnie jest królem kolonii albo kto się komu naprzykrza. W ich oczach ledwie osiągnęliśmy wystarczający poziom zaawansowania, żeby zaprzątać sobie nami głowę.
Ultimatum miało też jednak swoją ciemną stronę. W razie gdybyśmy odmówili członkostwa albo nie zdołali się do niego zakwalifikować, nasz gatunek zostałby eksterminowany i na zawsze wykreślony z historii kosmosu. W opinii Galaktyków byliśmy niczym więcej jak bandą dzikich lokatorów zamieszkujących planetę, która stanowiła ich własność. Z tej perspektywy oferta dołączenia do olbrzymiej wspólnoty była dowodem wielkiej wspaniałomyślności.
Pozbawiona wielkiego wyboru ludzkość szybko zdecydowała się dołączyć do Imperium. Należało spełnić jedynie dwa warunki i były one dosyć proste: po pierwsze, ludzkość nie mogła konstruować statków międzygwiezdnych ani żadnych innych urządzeń zdolnych do opuszczenia naszego systemu. Wiedzieli, że wysyłaliśmy już wcześniej sondy, ale w przyszłości miało to zostać zabronione. Od teraz wolno nam było opuścić Układ Słoneczny wyłącznie po uiszczeniu za ten przywilej myta, wycenionego w galaktycznych kredytach.
Drugi warunek był trudniejszy. Aby móc opłacić składkę na rzecz rządu galaktycznego, musieliśmy dysponować czymś wartościowym na wymianę z pozostałymi światami członkowskimi. Innymi słowy, musieliśmy pokazać, że jesteśmy