rozpowszechnionych obecnie rodzajów – Bubo, Asio, Otus, Strix i Tyto (odpowiednio puchacze, uszatki, syczki, puszczyki i płomykówki). Nie ma jednak dowodów na to, że którykolwiek ze współczesnych gatunków pojawił się na scenie wcześniej niż w plejstocenie, czyli przed trzema milionami lat.
Znane nam dzisiaj sowy to tylko część dużo większego kiedyś rzędu. Szczególnie w przypadku płomykówek więcej jest gatunków wymarłych niż żyjących[7]. Największe, o których wiemy, mierzyły ponad metr wysokości i ważyły co najmniej 10 kilogramów. Dwa–trzy razy tyle, co współczesne puchacze. Tyto gigantea żyła w rejonie Morza Śródziemnego, a Tyto pollens na Karaibach. Ta druga mogła przetrwać w kilku odosobnionych lokalizacjach do czasów historycznych, jej los został jednak przesądzony wkrótce po tym, jak na rajskich wyspach osiedlili się ludzie. Wiele wskazuje na to, że olbrzymie sowy nie latały, a sądząc po wielkości stóp i szponów, mogły siać grozę nawet wśród tamtejszych kapibar, które dopadały albo w biegu, albo z zasadzki.
Według Światowej Listy Ptaków (World Bird List) na Ziemi żyje dzisiaj 249 różnych gatunków sów[8]. 19 należy do rodziny płomykówek, pozostałe 230 to puszczykowate. Jeszcze w roku 2015 na pytanie o to, ile mamy sów, ornitolodzy odpowiedzieliby, że 240, w 2008 –189, a 30 lat wcześniej, że zaledwie sto trzydzieści kilka gatunków. Nie, nie odkryliśmy w międzyczasie ponad 100 nowych, a zaledwie dwa: sowicę szarolicą z indonezyjskiej wyspy Sumba, którą naukowcy opisali w roku 2001, oraz sóweczkę kasztanowatą znalezioną w 2002 roku w Brazylii. Wysyp nowych gatunków pojawił się wraz z dostępem do DNA ptaków. Tym razem nie odkrywaliśmy ich na odludnych wyspach ani w dziewiczych lasach deszczowych, ale w laboratoriach. Wiele różnych ras, które tradycyjnie uważano za podgatunki, z genetycznego punktu widzenia okazało się niezależnymi gatunkami. Badania i dyskusje wciąż trwają, więc z całą pewnością jeszcze nieraz usłyszymy o nowych, choć dawno odkrytych zwierzętach[9]. Zresztą ewolucja ciągle trwa i to, co dzisiaj widzimy, to jedynie bieżący stan odysei życia na Ziemi.
Koncepcje gatunków oraz ich listy bez wątpienia są potrzebne. Pomagają nam opisać i zrozumieć świat przyrody. Musimy się jednak pogodzić z faktem, że wiele z naszych definicji ma charakter umowny. I tak umówiliśmy się, że kluczowym kryterium przynależności do danego gatunku jest możliwość reprodukcji. Zwierzęta należące do tego samego gatunku mogą się swobodnie rozmnażać, czego owocem jest płodne potomstwo, które zapewni swojej linii ciągłość. Na razie wszystko jest jasne. Żeby zobaczyć, jak to działa w praktyce, wystarczy rozejrzeć się w tramwaju w drodze do pracy albo jeszcze lepiej, spacerując po ulicach Londynu, Berlina czy Paryża. Zmienność, która wydaje się nie mieć granic, a wszystko w ramach jednego, niewiarygodnie zróżnicowanego gatunku, Homo sapiens. Zgodnie z przyjętą definicją, zwierzęta należące do różnych gatunków nie mogą się ze sobą łączyć. Ale zwierzęta lubią seks i nierzadko dochodzi do międzygatunkowych mezaliansów. Ktoś powie, że może i tak, ale nawet jeśli z takiego związku coś się urodzi, to i tak będzie bezpłodne. Kłopot w tym, że natura często niewiele sobie robi z naszych list, teorii i podziałów. Z jej punktu widzenia mogą one być tak samo martwe jak służące ich opisowi greka i łacina. I tak wbrew naszej logice i definicjom na świat przychodzą płodne bękarty, hybrydy. Może nie warto się upierać: życie na Ziemi jest kontinuum raczej niż zbiorem dobrze zdefiniowanych i wyraźnie oddzielonych od siebie punktów. Równie dobrze moglibyśmy próbować decydować, gdzie na tęczy kończy się jeden kolor, a zaczyna drugi.
Na tle innych ptasich rodzin sowy i tak są wyjątkowo powściągliwe. Mają jeden z najniższych odsetków hybrydyzacji: zaledwie jeden procent[10]. Mimo to w Ameryce regularnie krzyżują się ze sobą syczek krzykliwy z zachodnim oraz zachodni z plamistym. No trudno… Sen z powiek przyrodników spędzają za to romantyczne związki puszczyków kreskowanych z plamistymi. Wszystko dlatego, że te drugie są gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Głównym powodem jest postępujący zanik siedlisk (starych lasów), co dodatkowo wystawia je na z góry przegraną rywalizację z większym i silniejszym puszczykiem kreskowanym. Krzyżowanie się z innym, dużo liczniejszym gatunkiem może tylko przyspieszyć rozmycie, aż wreszcie zanik czystej puli genowej. Ciekawe, że puszczyk kreskowany najczęściej bezceremonialnie przepędza lub po prostu eliminuje puszczyki plamiste ze swoich rewirów. Są jednak takie, które znalazły na niego sposób – sypiają z wrogiem. I tak w amerykańskich lasach klują się kolejne puszczyki hybrydowe. Mają już nawet swoją żargonową nazwę – Sparred Owl. W bardzo wolnym tłumaczeniu mogłaby ona brzmieć „puszczyk plaskowany”. Po angielsku plamisty to Spotted, a kreskowany to Barred Owl. Lubiący zabawy z językiem Anglosasi skrzyżowali obie nazwy, tak jak krzyżują się ze sobą obydwa gatunki. W naszych lasach dzieje się podobnie. Skłonność do łączenia się puszczyka uralskiego ze zwyczajnym, zewnętrznie dwóch zupełnie różnych gatunków, była największym wyzwaniem, z jakim borykali się niemieccy przyrodnicy w projekcie reintrodukcji uralskich. Dobrze znane są też między innymi krzyżówki puchacza zwyczajnego z puchaczem pustynnym. W jednym i w drugim przypadku owocem tych związków jest chętne i płodne potomstwo!
Wbrew dawnym przekonaniom sowy nie są spokrewnione ze szponiastymi, czyli dziennymi ptakami drapieżnymi. Te ostatnie zresztą też są bardzo zróżnicowane i przynajmniej niektóre rodziny bardziej łączy nasza tradycja i układ przewodników o ptakach niż DNA. Zewnętrzne podobieństwo to tylko konwergencja, jakiej w przyrodzie pełno: niespokrewnione ze sobą gatunki, żyjąc w podobny sposób w podobnym środowisku, upodabniają się do siebie wyglądem[11]. Nie powinno nas to dziwić, bo pod osłoną nocy sowy robią dokładnie to, co szponiaste za dnia – zabijają i zjadają inne zwierzęta. Kiedyś sowy kojarzono z owadożernymi lelkami, z którymi dzielą nocne nieba. Dzisiaj jednak uważa się, że sowom genetycznie bliżej jest do papug oraz spokrewnionych z papugami… sokołów![12] Lelki z kolei według najnowszych ustaleń ciążą ku jerzykom i kolibrom.
Sowy pohukują i pokrzykują ze wszystkich wielkich lądów, a także z wielu wysp i wysepek. Nie ma ich tylko na Antarktydzie i okolicznych wyspach. Najwięcej różnych gatunków żyje w Ameryce Południowej i wbrew temu, co często o nich myślimy, sowy wolą cieplejsze klimaty. Niektóre mają niewielkie, endemiczne zasięgi oraz populacje, które w najlepszym razie liczą kilkadziesiąt ptaków[13]. Tak jak maleńka wąsówka odkryta w 1976 roku w Peru, którą do tej pory widziała garstka osób w zaledwie trzech lokalizacjach. W tej smutnej kategorii są też syczki złowrogie, stokowe i krótkouche z Komorów, syczek brązowy z Indonezji, pójdźka leśna z Indii oraz wspomniana już sóweczka kasztanowata z Brazylii. Co do płomykówki brunatnej, której całym światem były zagubione w archipelagu Moluki malutkie wyspy Sula, nikt nawet nie ma pewności, czy ona w ogóle jeszcze istnieje. Tymczasem jej kuzynka, płomykówka zwyczajna, zamieszkuje wszystkie kontynenty – oczywiście z wyjątkiem Antarktydy i… być może Australii. (Szczegóły w rozdziale Płomykówka. Sowa z sercem na twarzy). Tuż za nią leci sowa błotna. Za wielkich czempionów możemy też uznać klan puszczyków. Tylko 21 gatunków, za to co najmniej jeden, a często dwa lub trzy z nich znajdziemy niemal w każdym lesie pomiędzy Arktyką i zwrotnikiem Raka. Niektóre wciąż mają kilkumilionowe populacje, co dzisiaj zdarza się tylko największym szczęściarzom. Sowy, jak to drapieżniki, nigdzie nie są częste, ale na tle innych ptasich rodzin mają się stosunkowo dobrze. Najwyraźniej w świecie zdominowanym przez dziennych z natury ludzi wybór nocnego życia okazał się dobrą strategią na przetrwanie. Wydaje się, że przynajmniej dopóki nie zabetonujemy całej Ziemi i nie wytrujemy wszystkiego, co na niej żyje, mądre sowy znajdą dla siebie dość jedzenia i dalej będą pohukiwać z mroków nocy.
Nie