zdejmował kapelusz, kiedy przejeżdżał obok gmachu Teatru Polskiego. Kiedy byli sami ze sobą, Cyrankiewicz zwracał się do żony dość osobliwym przezwiskiem – Pupsica, ukutym na wzór tego, którym w rodzinnym domu nazywano Ninę – Pupsik. On sam zmienił je właśnie na Pupsicę, uznając wymyśloną przez siebie wersję za bardziej seksowną.
Aktorka nie wyszła za komunistę ani za aparatczyka, ale za czołowego działacza PPS – jak sama mówiła: „niezależnej organizacji ze świetnymi tradycjami” – i wierzyła, że tak już zostanie. Zresztą sam Cyrankiewicz naiwnie sądził, że skoro komuniści zgodzili się na istnienie tej partii w nowej rzeczywistości, to nic się w przyszłości w tej kwestii nie zmieni. Poza tym członkowie PPS, przedwojenni inteligenci, pozytywnie wyróżniali się na tle komunistów, zarówno wykształceniem, jak i obyciem, a przede wszystkim szerokością horyzontów umysłowych. Mieli też znacznie mocniejsze poparcie społeczne niż władze z nadania Kremla. Bezspornym faktem jest, że jako członek PPS-u Cyrankiewicz opowiadał się za współpracą z władzami Związku Radzieckiego, aczkolwiek przez członków partii przebywającej w Londynie uważany był wręcz za kogoś w rodzaju mickiewiczowskiego Konrada Wallenroda, który we właściwej chwili stanie do walki przeciwko sowieckim okupantom. On sam rozwiał te złudzenia, uznając za fantasmagorię propozycję, aby jego partia zawarła sojusz z PSL-em Mikołajczyka i by razem z nim podjęła próbę odsunięcia komunistów od władzy. Co więcej, kiedy pojawiła się możliwość kandydowania do Sejmu, Cyrankiewicz prowadził osobiście negocjacje z Władysławem Gomółką w sprawie parytetu na wspólnej liście wyborczej. Kto wie, może naiwnie sądził, że jemu i prowadzonej przez niego partii uda się jednak zdobyć władzę. Tymczasem towarzysz Stalin, na którego zaproszenie razem z Gomułką pojechał do Soczi, bardzo szybko sprowadził go na ziemię. Zgodnie z planami radzieckiego przywódcy socjaliści i komuniści po wyborach, zresztą sfałszowanych, mieli objąć po trzydzieści jeden procent miejsc w sejmie, a potem utworzyć wspólny rząd. I tak się rzeczywiście stało, a na czele owego rządu stanął właśnie Józef Cyrankiewicz. Był na szczycie, ale los szykował mu bardzo nieprzyjemną niespodziankę: jego macierzysta partia z woli Stalina w 1948 roku przeszła do historii, kiedy po przeprowadzonych z woli Kremla czystkach połączyła się z Polską Partią Robotniczą, a raczej z tym, co po wspomnianych czystkach z owej formacji zostało. Tak zwany Kongres Zjednoczeniowy odbył się w dniach 15–21 grudnia 1948 roku w auli odbudowanej niedawno Politechniki Warszawskiej, a cała stolica przybrała na tę okazję odświętny wygląd. Wśród warszawiaków zaczęły krążyć specjalnie ukute na tę okazję dowcipy – mawiano, że miasto na czas kongresu najpierw osłupiało, a potem zaczerwieniło się, oczywiście ze wstydu, a przed aulą politechniki pojawiła się ślizgawka, ponieważ dwie partie właśnie tam „się zlały”. Cyrankiewicz, obok Bolesława Bieruta, wyrastał na pierwszoplanową postać owego wydarzenia, ale jeżeli wierzyć jego ówczesnej żonie, Ninie Andrycz, on sam likwidację partii, której oddał swoje najlepsze lata, uznał za osobistą klęskę i przeżył to tak bardzo, że nosił się nawet z zamiarem popełnienia samobójstwa. Odwiodła go od tego małżonka, mówiąc, że jeśli „chce wyskoczyć przez okno, dobrze, popchnie go, ale cała PPS nie wyskoczy, jest odpowiedzialny za kilkuset ludzi”[30]. W efekcie, zamiast skoczyć przez okno, sięgnął po butelkę, by upić się na umór. Zresztą odtąd coraz częściej traktował alkohol jako remedium na wszelkiego rodzaju troski i rozterki moralne.
Tymczasem kariera jego małżonki, która wierna swoim przekonaniom, nie zamierzała być jedynie żoną przy mężu, nawet jeżeli był on premierem, nabierała rozpędu. 8 stycznia 1948 roku, a więc na krótko przed rozpoczęciem kongresu, zagrała Szimenę w inscenizacji Cyda Pierre’a Corneille’a w mistrzowskim przekładzie Stanisława Wyspiańskiego, wyreżyserowanej przez Edmunda Wiercińskiego. Reżyser poważył się na śmiały krok, interpretując sztukę jako opowieść o rozdarciu między miłością a poświęceniem dla ojczyzny i czyniąc z niej niemal narodowy etos. Nie był to pierwszy jego zabieg tego typu, bowiem w sezonie 1945/1946 w Teatrze Wojska Polskiego wystawił Elektrę Jeana Giraudoux, która to inscenizacja została uznana za bezpośrednie nawiązanie do problematyki powstania warszawskiego, dlatego ostatecznie zniknęła z repertuaru tego teatru. Tym razem jednak władze nie miały zastrzeżeń co do sposobu interpretacji sztuki, która spodobała się nawet członkom najwyższego kierownictwa partii, ale pani premierowa, o której pisano, iż jest „zakamuflowana na afiszu pod nazwiskiem Andrycz”, nie zyskała uznania rolą Szimeny. Wręcz przeciwnie – recenzenci nie wyrażali się o niej zbyt pochlebnie, co nieprzyzwyczajona do takiego traktowania aktorka uznała po prostu za objaw ludzkiej zawiści. Wkrótce musiała też rozstać się z człowiekiem, któremu tak wiele zawdzięczała w swojej zawodowej karierze. Arnolda Szyfmana 1 września 1949 roku odwołano z funkcji dyrektora Teatru Polskiego, a zastąpił go inny wybitny człowiek teatru – Leon Schiller. Jednak i on nie zabawił długo na tym stanowisku, bowiem w następnym sezonie także został zdymisjonowany, co zresztą skomentował z właściwym sobie poczuciem humoru: „Myśmy upaństwowili fabryki i kopalnie, myśmy ziemię rozdali chłopom, myśmy mnie wyrzucili z teatru”[31]. Kolejnym dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego został Bronisław Dąbrowski, który swoje „panowanie” rozpoczął od wystawienia sztuki Fryderyka Schillera Intryga i miłość z Niną Andrycz w roli Lady Milford. Tym razem recenzenci byli dla bohaterki naszej opowieści znacznie łaskawsi niż w przypadku jej występu w Cydzie, dosłownie rozpływając się w zachwytach nad jej kreacją. Pisano, iż aktorka po mistrzowsku operowała ćwierćtonami, „dając piękny, wycyzelowany, nadbudowany trochę ponad tekstem portret wrażliwej moralnie i subtelnej Lady”[32].
W 1951 roku państwo Cyrankiewiczowie zamieszkali w ponad stusiedemdziesięciometrowym mieszkaniu przy alei Róż 8. Inni obywatele ówczesnej Polski mogli jedynie pomarzyć o tak obszernym lokum, zwłaszcza w obliczu niedoboru mieszkań, będącego bezpośrednią konsekwencją drugiej wojny światowej, w trakcie której ubyło niemal dwa miliony lokali mieszkalnych. Sytuacji nie poprawiał fakt, iż do miast zaczęła masowo napływać ludność wiejska. Nowa władza próbowała zmierzyć się z tym problemem, nie tylko budując nowe lokale, ale przede wszystkim wprowadzając standaryzację, normatywizację oraz uprzemysłowienie przemysłu budowlanego. Ograniczonym zasobom „substancji mieszkalnej” starano się zaradzić, wprowadzając metody administracyjne o przymusowym charakterze, np. dokwaterowując mieszkańcom i właścicielom przedwojennych, obszernych mieszkań dodatkowych lokatorów. Oczywiście owe obostrzenia i normy nie dotyczyły ludzi w ten czy inny sposób związanych z aparatem władzy, dlatego ówczesny premier mógł korzystać z dobrodziejstw tak obszernego mieszkania. Trzeba jednak przyznać, że to właśnie Cyrankiewicz zadbał o to, by ludzie pióra mogli mieszkać i tworzyć w lokalach o przyzwoitym standardzie, i to właśnie za jego sprawą do kamienicy w alei Róż sprowadzili się Gałczyński, Broniewski czy Słonimski. Autor Listów z fiołkiem zaraz po wojnie mieszkał z żoną oraz córką Kirą w Szczecinie, ale ponieważ klimat nadmorski mu nie służył, napisał list do premiera z prośbą o pomoc w załatwieniu przydziału w stolicy. Cyrankiewicz stanął na wysokości zadania, dzięki czemu Gałczyńscy mogli wprowadzić się do trzypokojowego mieszkania przy wspomnianej alei, a nawet w 1952 roku zamienić je na większe, mieszczące się piętro wyżej. Ich sąsiadem był Władysław Broniewski, który do Polski wrócił w 1946 roku, udręczony nie tylko pobytem w sowieckim więzieniu, ale też chorobą ukochanej kobiety i narastającymi problemami z alkoholem. Poprosił premiera o własny tygodnik literacki, ale tym razem musiał obejść się smakiem, bowiem pismo dostało się pupilkowi władzy Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, a Broniewskiemu, w ramach pocieszenia, Cyrankiewicz załatwił właśnie mieszkanie w alei Róż, w kamienicy numer 6. Ponieważ w kamienicy jego łazienka sąsiadowała przez ścianę z łazienką Gałczyńskiego, bywało, że jeden z nich, leżąc w wannie, zaintonował jakąś pieśń, którą z miejsca podchwycił drugi i cała kamienica słuchała takiego osobliwego koncertu dwóch poetów. Zresztą spotykali się często na suto zakrapianych imprezach, gdyż Gałczyński też nie wylewał za kołnierz. Na parterze owej „kamienicy poetów” mieszkał Antoni Słomiński, natomiast lokal na samej górze zajmował Leon Kruczkowski.