fakt, że nieopodal mieściły się najważniejsze budynki w ówczesnym państwie: Belweder, siedziba Komitetu Centralnego i Urzędu Rady Ministrów, ale też ładne otoczenie. Na spacer można było chadzać do pobliskiej Doliny Szwajcarskiej, parku, a w zasadzie parczku, bowiem jest to jedynie cień dawnego wielkiego, tętniącego życiem miejsca istniejącego tu do 1939 roku. Był to ulubiony cel spacerów Cyrankiewicza i jego żony Niny Andrycz. Trzeba jednak przyznać, że nad spacery premier przedkładał jazdę szybkimi samochodami, dlatego znacznie częściej widywano go, jak wsiadał (obowiązkowo z papierosem w ustach) do zaparkowanego przed kamienicą luksusowego pojazdu i jechał przez miasto tak szybko, jak tylko pozwalał na to silnik. Początkowo poruszał się radzieckim zisem 110, luksusowym czterodrzwiowym sedanem, którego z czasem zamienił na mercedesa.
Jeżeli wierzyć wyznaniom Andrycz, ich mieszkanie urządzone było z gustem, ale próżno byłoby tam szukać jakichś ekstrawagancji. Zresztą wyposażenia nie zmieniła nawet po latach, kiedy PRL był już tylko wspomnieniem. „Jest pani teraz w mojej codzienności: połowa rzeczy w tym pokoju, dywan, komódki, jest podarowana, biurko mam po dziadku. Mieszkam w trzech pokojach, bardzo skromnie urządzonych, w sypialni mebelki firmy Ład kupione za grosze. Mój mąż się zachwycał, że ja jestem tak blisko żłobu, a nic nie kupuję”[33] – mówiła w jednym z ostatnich wywiadów udzielonych w swoim długim życiu, dodając jednocześnie, iż zamiłowanie do skromnie urządzonych mieszkań oraz niechęć do gromadzenia niepotrzebnych sprzętów i bibelotów były pokłosiem jej doświadczeń z czasów, gdy mieszkała w Związku Radzieckim: „To efekt dzieciństwa spędzonego w Rosji sowieckiej. Ja wiem, jakie majątki potrafią jednego dnia runąć, bo się pali miasto. Moje miasto też się na moich oczach spaliło. Powiedziałam do męża: «Słuchaj, będziemy się meblować tak, jakby się to nazajutrz miało skończyć... Żeby można było wyjść spokojnie z mieszkania». Już tyle razy wychodziłam...”[34].
Pomimo że Andrycz nie zamierzała porzucić sceny dla męża, nierzadko podróżowała z nim za granicę, świetnie wypełniając obowiązki reprezentacyjne. Ale i w tym przypadku nie obyło się bez zgrzytów – kiedy szef protokołu dyplomatycznego konsultował się z nią w sprawie wizytówek. Ówczesnym zwyczajem powinno na nich widnieć nazwisko małżonki premiera, w formie: „M-me Cyrankiewicz”, ale kobieta za nic nie chciała się na to zgodzić, argumentując, że przecież jest znaną aktorką i ma głośne nazwisko. Ostatecznie przystała na umieszczenie po swoim nazwisku kreseczki i nazwiska męża. Jednak podczas zagranicznych wizyt nikt raczej nie zwracał uwagi, co widnieje na owych wizytówkach, bowiem pani premierowa była nie tylko reprezentacyjną kobietą, ale przede wszystkim światową damą oraz ikoną mody i elegancji. Była też jedną z nielicznych osób, które miały odwagę postawić się samemu Stalinowi. Podczas jednej z wizyt w Moskwie, gdzie przyjmowano ją z wielkimi honorami, przypadkiem, słuchając audycji nadawanej z Polski, dowiedziała się, iż przedstawienie Cyda w Teatrze Polskim zostało odwołane, właśnie z powodu jej nieobecności. Aktorka, nie bacząc na wymogi protokołu dyplomatycznego ani na grożące jej i całej delegacji polskiej konsekwencje ze strony wszechmocnego dyktatora, bezzwłocznie pojechała na lotnisko, wsiadła w samolot do Warszawy i wieczorem grała już w spektaklu. „Kiedy nasza delegacja dowiedziała się o moim wyjeździe, Jakub Berman z przerażenia prawie zemdlał – wspominała później. – Powiedział mężowi, że będzie wielki skandal dyplomatyczny. Przyszedł wieczór. Usiedli przy stole półżywi ze strachu. Ale Stalin powiedział: «Widać ta kobieta bardzo kocha swoją pracę». [...] Myślałam, że za karę odbiorą mi futro, które wcześniej mi podarował. Ale przyjechało ze mną do Warszawy”[35]. Być może na tak spokojną reakcję Stalina miało wpływ jego zauroczenie piękną Polką, bo Józef Wissarionowicz najzwyczajniej się do niej zalecał, ale jego umizgi nie sprawiały bohaterce naszej opowieści przyjemności. Niewykluczone, że właśnie z tego względu podarowane jej przez dyktatora futro z norek wylądowało na dnie szafy i Andrycz nigdy go nie włożyła, podobnie jak drugiego futra, którym z kolei obdarował ją Nikita Chruszczow. Ów prezent otrzymała po suto zakrapianym przyjęciu, na którym symulowała picie wódki, wylewając dyskretnie zawartość każdego kieliszka do stojącej nieopodal doniczki z oleandrem. Za to spodobała się jej etola podarowana jej w 1956 roku przez Mao Tse-tunga i chętnie ją nosiła, zarówno prywatnie, jak i na scenie. Natomiast futro od Stalina ostatecznie padło ofiarą moli, głównie na skutek zaniedbań jej gosposi, której mąż zginął w sowieckim łagrze i która właśnie z tego powodu odmówiła pielęgnacji prezentu od sowieckiego dyktatora. Natomiast belę haftowanego atłasu, którą wraz z etolą otrzymała od chińskiego przywódcy, aktorka, za radą męża, po prostu pocięła na pięciometrowe kupony i rozdała koleżankom w teatrze. Zresztą nie były to jedyne bonusy, na jakie mogli liczyć aktorzy i pozostali pracownicy Teatru Polskiego od pani premierowej – Nina załatwiała też w klinice rządowej recepty na leki, a czasem nawet same lekarstwa, których zakup w ówczesnej Polsce graniczył z cudem.
Sama Andrycz przyznała po latach, że do perfekcji opanowała sztukę unikania wyjazdów do krajów, które jej nie interesowały, wymawiając się wówczas ważną próbą w teatrze czy też przymiarką kostiumu. Dlatego towarzyszyła mężowi tylko tam, gdzie chciała: w jego podróżach do Indii, Cejlonu czy Kambodży, gdzie nawet pełniła funkcję tłumacza na tamtejszym dworze królewskim, bowiem jako jedyna z gości znała język francuski.
Jak łatwo się domyślić, opinia publiczna z zainteresowaniem śledziła wszelkie informacje dotyczące peregrynacji premiera i jego słynnej żony, a ówczesne media zamieszczały relacje z pobytu Cyrankiewiczów za granicą. Kiedy jednak w 1960 roku premier odwiedzał Indie, prasa nieopatrznie poinformowała o tym, iż jego żona zamówiła piękne kreacje u najsłynniejszych paryskich krawców. Obywatelom naszego państwa, na co dzień borykającym się z problemami zaopatrzeniowymi, niezbyt się to spodobało. I nie ma się co dziwić, skoro zdobycie podstawowych dóbr wymagało stania w kilometrowych kolejkach, a tymczasem pani premierowa wydała majątek na stroje w stolicy Francji. Burzę udało się ugasić dopiero znanemu publicyście, a jednocześnie byłemu ministrowi i posłowi, Władysławowi Bieńkowskiemu. Jego zdaniem zakup strojów w Paryżu był, wbrew pozorom, najtańszym wyjściem z sytuacji, gdyby bowiem nie zapłacono za drogie stroje, żona premiera zostałaby w kraju, ale w takim wypadku należałoby się liczyć z innymi wydatkami szefa rządu, związanymi, jak to ujął dziennikarz, z „kontaktami z paniami”. I rzeczywiście: Cyrankiewicz, pomimo że miał u swego boku piękną kobietę, której zapewne zazdrościł mu niejeden mężczyzna, wciąż lubił towarzystwo innych, niekoniecznie aż tak pięknych, ale za to bezpruderyjnych dam. Nina w końcu dowiedziała się o niewierności partnera, kiedy znalazła na jego biurku notes z adresami jego kochanek. Jak łatwo się domyślić, urażona duma nakazała jej zażądać rozwodu, ale małżonek dosłownie błagał ją o wybaczenie, cierpliwie tłumacząc, iż owe przelotne, nic nieznaczące miłostki, nie są przecież w stanie zagrozić ich związkowi, bowiem to właśnie ona jest miłością jego życia. Wówczas co prawda do rozstania nie doszło, ale Nina postanowiła się zemścić na niewiernym mężczyźnie w najprostszy z możliwych sposobów: odpłacając mu pięknym za nadobne. Dlatego znalazła sobie kochanków, wykazując przy tym nieuzasadniony sentyment do panów zza wschodniej granicy, gdyż do swojej alkowy zaprosiła kolejno ambasadora ZSRR Lebiediewa i marszałka Rokossowskiego. Jednak żaden, nawet najprzystojniejszy i najbardziej ustosunkowany mężczyzna, nie mógł się równać z miłością jej życia – sceną teatralną. Tym bardziej że była wówczas u szczytu kariery i swoim zwyczajem, grywała głównie damy i monarchinie. Złośliwi mawiali o niej nawet „towarzyszka królowa”.
W 1955 roku na czele Teatru Polskiego, w którym wciąż występowała Andrycz, wyrastając w międzyczasie na pierwszoplanową gwiazdę zespołu, znów stanął Szyfman. „Po objęciu Teatru Polskiego w 1955 roku Szyfman zaczął się głowić, jaką rolę znaleźć dla Andrycz – opowiadała jego żona Maria Gordon-Smith. – Jednak miesiące mijały i nic odpowiedniego nie przychodziło mu na myśl. Złośliwcy teatralni zaczęli plotkować, że dla pani premierowej właściwa może być tylko rola królowej lub... Matki Boskiej!