Aleksander Sowa

Czas Wagi


Скачать книгу

jeszcze w czasach zielonego munduru.

      – Teraz tak będzie. To już siedem lat. Nikt się z człowiekiem nie liczy. Jesteśmy tylko cyframi, niczym więcej. To i tak dobrze. Zobacz, jak Krausa potraktowali.

      Plotka mówiła, że byłego komendanta odwołano bez zapowiedzi, z dnia na dzień. O piętnastej trzydzieści wyszedł do domu, a o dziewiętnastej dowiedział się, że już jest na emeryturze.

      – Co myślisz o tych młodych?

      – Podobało mi się, jak Stompor pyskował. – Barabatow nazywany przez kolegów Barabaszem uśmiechnął się.

      – Musimy uważać. Z nią będą kłopoty.

      – Zobaczymy, kto będzie je miał – mruknął Barabasz.

      – Chodzi ci o tych dwóch młodych?

      – Nie takich młodych. Stompor jest po trzydziestce. I nie widzę, żeby miał głupoty we łbie. Nie raz miałem papiery od nich u siebie na biurku.

      – I co?

      – Cokolwiek to było, nie musiałem umarzać. Jak już kogoś zamykali, to po to, żeby frajera posadzić. Nie wydaje ci się to dziwne?

      Zuben usiadł naprzeciw. Wyprostował się i przygryzł wargi. Zbyt długo pracował, żeby nie wiedzieć, co to oznacza. Byli skuteczni. Zatrzymywali kogoś, na kogo mieli coś konkretnego. Prawdziwych bandytów. Takich, na których zebrali wystarczające kwity, by ich zapuszkować.

      – W zeszłym roku mieli najwięcej włamywaczy w garnizonie, ale nie dostali żadnej nagrody – zauważył Barabasz.

      – Wiesz dlaczego?

      – Stompor miał z Krausem na pieńku.

      – Ciekawe, czym podpadł.

      – Wszystkim. Kraus się przypierdalał, a ten pyskaty stawał okoniem. I dlatego go lubię – odparł z uśmiechem Barabatow.

      – Nie zwróciłem na niego uwagi.

      – Nie uważasz, że to dziwne? Taki as, a nie chciał do ciebie – dodał z powątpiewaniem Barabasz. – Tacy jak on garną się do kryminalnego, a nie na słuchawki czy obserwacje. Będą z niego ludzie. Podoba mi się.

      Zuben nic nie odpowiedział. Nagle pomyślał, że nie potrafi sobie przypomnieć wyglądu tego policjanta. Zapamiętał tylko, że Emil kilka razy coś konkretnie odpowiedział Stefańskiej.

      – A on nie przyszedł do nas z ZOMO?

      – Z oddziałów prewencji. – Barabatow wyjaśnił, jaki Emil miał udział w tamtej sprawie na Śląsku. Stary dochodzeniowiec nie omieszkał wspomnieć, że wciąż niewiele wiadomo, co się tam tak naprawdę wydarzyło, a Stompor trzyma w tej sprawie język za zębami.

      – Myślisz, że będzie jej się stawiał?

      – Na pewno.

      – No i dobrze – uznał Zuben. – Jest narwany i głupi.

      – Nie jest głupi.

      – To się okaże.

      – Nie możemy traktować Emila jak młodzieżowca – stwierdził Barabatow. – Mówię ci, jest cwany i skuteczny. Przyda się nam.

      – Skupi jej złość, a my będziemy mieć spokój. – Zuben pokiwał głową.

      25

      Na betonowym nabrzeżu przy środkowym basenie w Porcie Praskim jest nieprzyjemnie i zimno, mimo że pierwszy sierpnia to środek lata. Wieje mocno, a co kilka minut przechodzi zacinający deszcz.

      – Mieliśmy tylko spieprzyć sprawę – mówi Skalski, przydeptując niedopałek.

      – I udało się. Trzeba tylko przeczekać. Cierpliwości.

      – Nie dam rady.

      – Spokojnie – odpowiada Hubicz. – Wytrzymaj. Teraz jest najważniejszy moment. Sprawa się niebawem uspokoi. Jeszcze ze dwa, może trzy tygodnie i pójdziemy na zwolnienie.

      – A potem?

      – Tak jak ustalaliśmy.

      – I co dalej?

      – Nic. Po pół roku, kiedy wszyscy zapomną, wracamy ze zwolnienia. Lekturski nas bierze do siebie. Wszystko tak, jak zaplanowaliśmy. Ja idę na komendanta, ty na zastępcę – wyjaśnia Hubicz, ale obserwuje uważnie kolegę. – Nic się nie zmienia, poza naszymi grupami. Zgodnie z planem.

      – Nie mów – rzuca ponuro Skalski – że to zaplanowaliśmy!

      – Skąd mogłem wiedzieć, że sprawy się tak skomplikują?

      – Zrobiłeś mnie w chuja!

      – Tadek, zrozum. Tak wyszło.

      – Zawiesili nas! I zaczynają węszyć. Zaraz się okaże, że nas zamieszają w zabójstwo.

      – Nie ma mowy o zabójstwie!

      – Oby.

      – Stary się zorientuje, że powinien ustąpić, i ją uwolnią.

      – A nas posadzą – zauważa Skalski.

      – Puszczają ci nerwy, bo nagłośnili sprawę, ale to niczego nie zmienia.

      – Nie dla mnie.

      – Nie możesz się wycofać. Nie teraz. Nie rozumiesz, co to oznacza?

      – Wpierdoliłeś nas w gówno! – mówi Skalski. – Trzeba pomyśleć, co dalej.

      Stada wygłodniałych rybitw wrzeszczą nad mokrym piaskiem. Nadkomisarz Tadeusz Hubicz patrzy, poprawia bejsbolówkę w kolorze khaki. Wie, że to nie jest łatwa rozmowa.

      – Od ilu lat się znamy?

      – Tu nie o to chodzi.

      – A o co?

      – Mówię ci to jako przyjaciel. To wszystko już mnie przerosło.

      – Marian! – Hubicz chwyta Skalskiego za bluzę na piersi. – Co ty pierdolisz? Co cię przerosło? Co ty, kurwa, chcesz zrobić?

      – Jestem w rozsypce, Tadek, w rozsypce. Nie widzisz?

      Hubicz puszcza przyjaciela. Tak, wie doskonale, że Skalski nie wytrzymuje ciśnienia. I nie rozumie, jak to się stało. Przecież jego przyjaciel, jeszcze z czasów minionego systemu, nie przesiedział życia za biurkiem w dochodzeniówce i niejedno razem w ubecji robili.

      – Widzę, ale również cię znam.

      – To nie to samo co kiedyś – odpowiada z goryczą Skalski. – Ubecja się skończyła. Teraz za numer, jaki odwalaliśmy, można dostać papier z orłem w nagłówku, a nie premię, jak wtedy. Powinniśmy się zwolnić. I założyć biznesy. Jak ten dureń Szczerzucki.

      – Weź się w garść – mówi Hubicz, spoglądając na krzykliwe ptaki. – Jesteś oficerem.

      – A co ma do tego szarża?

      – Nie możemy dać znać po sobie, że celowo spieprzyliśmy robotę – cedzi przez zęby Hubicz.

      – Wiesz, kim jesteśmy?

      Hubicz przymyka oczy. Nie może dłużej patrzeć na to, w jakim stanie jest Skalski. Na dodatek ten dureń zaczął znów pić. Teraz, kiedy trzeba pilnować się bardziej niż kiedykolwiek.

      – Jesteśmy bandytami. Wpierdoliliśmy się gorzej niż Piotrowski, Chmielewski i Pękala. Tylko Pietruszki brakuje.

      – Musimy przeczekać.

      – Przeczekać? Spierdoliłem