Thomas Erikson

Otoczeni przez idiotów


Скачать книгу

samochodowa – zatrudnia sporo Niebieskich. Oni też muszą zadawać niekończące się pytania, dbając o jakość. Typowe dla Niebieskich. (A jeśli dodamy do tego japońską mentalność, dalekowzroczną i raczej niebieską w wyrazie…).

      Weźmy taką sytuację. Na podłodze jest plama oleju. Czerwony zmiesza z błotem osobę stojącą najbliżej, a następnie każe jej posprzątać. Żółty zauważy plamę i natychmiast o niej zapomni, a dwa dni później poślizgnie się na niej i bardzo się zdziwi. Zielony też dostrzeże plamę i zacznie go ściskać w dołku, bo może się pojawić problem. Ale nic się nie dzieje.

      A Niebieski? Zacznie od pytania:

      – Skąd się wzięła ta plama?

      Może usłyszeć, że uszczelka puściła. Ale przecież taka odpowiedź nie zadowoli Niebieskiego!

      – Dlaczego uszczelka puściła?

      – Bo jest kiepskiej jakości.

      – Jak możemy mieć uszczelki złej jakości?

      – Bo dział zakupów dostał nakaz szukania oszczędności. I kupiliśmy najtańsze zamiast najlepszych.

      – Kto kazał oszczędzać kosztem jakości?

      I tak dalej.

      Może problem sam się rozwiąże? Może przybliżymy się do wyjaśnienia, co nawaliło – ale nie podjęliśmy żadnych działań. W końcu dojdziemy do wniosku, że powinniśmy zastanowić się nad strategią zakupów zamiast po prostu wytrzeć plamę!

      Widzę to tak: Niebieski jest gotowy na wiele, byle tylko mieć gwarancję, że wszystko odbędzie się w stu procentach poprawnie.

      Niebiescy powiedzą, że skoro powierzono im wykonanie jakiegoś zadania, muszą wykonać je właściwie. I odwrotnie: jeśli nie warto porządnie zająć się danym projektem, to wcale nie warto go prowadzić. Niebiescy nie potrafią kłamać, zawsze wytkną wszelkie defekty, które dostrzegą, nawet takie, które mogą im zaszkodzić.

      Z dzieciństwa zapamiętałem spór rodziców. Co pewien czas się przeprowadzaliśmy, zwykle trzeba było sprzedać dom. Tata, z zawodu inżynier, oczywiście sam przygotowywał wszystko do sprzedaży i osobiście zajmował się oprowadzaniem potencjalnych nabywców.

      Mamę złościło, że zawsze zaczynał obchód od pokazywania niedoróbek i braków. Tu przecieka, tam trzeszczy, a za kanapą na pewno farba już odpada.

      – Czemu mówisz im to wszystko? – spytała.

      – Bo to i tamto nie działa – odparł tata.

      – Pewnie, ale czy musisz to pokazywać potencjalnym kupcom? Przecież mogą zrezygnować!

      Tata nie pojmował, o co mamie chodzi. Był uczciwy i prostolinijny i nie umiał zatajać usterek, o których wiedział. Przecież tu i ówdzie czegoś brakowało. Umiał za to spokojnie znosić fakt, że rzadko zarabialiśmy na jego interesach. Ważne, że jasno powiedział, jak jest. Bo tak się robi.

      JEŚLI OKOLICA NIE ZGADZA SIĘ Z MAPĄ, TO Z OKOLICĄ JEST COŚ NIE TAK

      Logika i racjonalne myślenie to dla Niebieskiego najcenniejsze słowa. Żadnych uczuć – liczy się tylko to, co możliwe tu i teraz, na sto procent. Oczywiście nawet Niebieski nie może kompletnie wyłączyć emocji, ale lubi podkreślać, że przy podejmowaniu decyzji kieruje się wyłącznie rozsądnymi argumentami. Niebiescy wysoko cenią logiczne rozumowanie, ale łatwo wpadają w przygnębienie, jeśli nie wszystko toczy się po ich myśli. A depresja nie ma nic wspólnego z logiką, tylko z odczuciami.

      Niewielu ludzi potrafi w nieskończoność powtarzać dokładnie te same czynności. A Niebieskim to wychodzi. Są obdarzeni niezwykłą umiejętnością szczegółowego wypełniania poleceń i nie zadają pytań – pod warunkiem że wszystko rozumieją i od początku uznają, że instrukcje są właściwe. To wszystko.

      Jak tak mogą? To logiczne. Skoro coś dobrze działa, to po co to zmieniać? Żółty albo Czerwony szukałby czegoś nowego, po prostu z nudy. A Niebieski robi swoje, raz za razem stosując się do tych samych procedur.

      Weźmy na przykład składanie mebli z IKEI. Jeśli mamy instrukcję, należy ją dokładnie przeczytać przed rozpoczęciem pracy. Czerwony, przekonany, że zawsze sobie poradzi, zaczyna skręcać poszczególne elementy, nie zawracając sobie głowy sprawdzaniem, co jeszcze kryje się w paczce. Żółty rozdziera wszystkie opakowania, zachwycony wspaniałą zabawą, jaką ma przed sobą – żyje przyszłością i w rogu sypialni, po prawej, już widzi tę nową komodę, nakrytą serwetą po babci, a na niej wazon z tulipanami. Łączy poszczególne części ciut na chybił trafił, specjalnie się nie wysilając. Wkręca śruby tam, gdzie mu pasuje, przeskakuje z jednej części do drugiej. Zielony – czyli „Zrób-To-Sam” – stawia paczkę pod ścianą i idzie na kawę. Po co się spieszyć?

      A Niebieski? Dwa razy przeczyta instrukcję, popatrzy, jak wszystko wygląda, upewni się, że poszczególne części nowej komody pasują do rysunków z instrukcji. Wilgotną – ale nie za mokrą – ściereczką przetrze wszystkie elementy, bo przecież mogą być zakurzone. Następnie przeliczy śrubki, żeby uniknąć przykrej niespodzianki na końcu – a nuż okaże się, że czegoś brakuje (a jeśli coś mu zostanie, rozmontuje mebel i zacznie składać od nowa).

      Fakt, to może potrwać, ale kiedy Niebieski już skręci tę piekielną komódkę, masz gwarancję, że będzie stała przez całe wieki.

      DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH

      Kilka lat temu chciałem wprowadzić pewne zmiany w ogrodowym patio. Lubię pracę fizyczną (miła odmiana po całodziennym gadaniu), więc uznałem, że zrobię to sam – a przynajmniej część pracy. Mój ojciec, wówczas dobrze po siedemdziesiątce, miał pomóc, bo wiedział, że mi się spieszy.

      Mówisz i masz. Żeby wszystko zrobić porządnie, na dużej powierzchni trzeba było położyć makadam. Tata pojawił się kilka minut przed ciężarówką ze żwirem. Przyjechał z własną taczką, przystosowaną do przewożenia żwiru, oraz ze specjalną łopatą, której zawsze używał w podobnym celu. Nie pojmował, jak mogę stać ze zwyczajnym szpadlem w ręce. Przecież każdy wie, że do takich prac potrzeba szufli.

      Ciężarówka przyjechała i wysypała na podjeździe górę specjalnie zamówionych pokruszonych kamieni. Już widziałem, jak kilka dni macham łopatą i szczerze mówiąc, poczułem się lekko zmęczony. No trudno – podejmę to wyzwanie.

      A mój stary? Wziął garść żwiru, roztarł między palcami, powąchał – sprawdzał jakość. Pomruczał pod nosem, co uznałem za aprobatę, i zabrał się za stertę.

      Ramionami oszacował wysokość, krokami wyliczył obwód. Spytałem, co robi. Nie odpowiedział, ale coś mamrotał, jakby liczby.

      – Metr osiemdziesiąt wysokości, pięć metrów w obwodzie, promień… Hmmm… – Po trzydziestu sekundach oznajmił, że mamy na podjeździe między 8,75 a 9,25 metra sześciennego żwiru.

      Poinformowałem go, że jest równo dziewięć metrów sześciennych. Dokładnie tyle.

      Sceptycznym tonem spytał, skąd wiem. Oznajmiłem, że to jest napisane na ciężarówce.

      Niespecjalnie się tym przejął. Spytałem, czy chce policzyć kamyczki. Uznał, że to niekonieczne.

      Cztery godziny krążył: przesypywał, uklepywał, grabił żwir, przestawiał wszystko, co dało się ruszyć, aż w końcu stwierdził, że jest w porządku. Poziomica, pion, woda, inne media – nic go nie zaskoczy.

      Spadek terenu miał wynosić dokładnie jeden stopień na metr. Dlaczego? Tak piszą w książkach. Ponieważ z wykształcenia był inżynierem, wiedział, czego ma uczyć tych, którzy parają się podobnymi sprawami przez cały boży dzień. Jeden stopień na metr. Przypomniał jeszcze raz. Równo tyle. Kto wie, jakie straszne konsekwencje mogłyby wyniknąć z zaniedbania?

      Podkreślam