zapadnięte policzki i oczodoły.
Tak szary jak wyblakły tatuaż z rycerzem po wewnętrznej stronie mojego serdecznego palca.
Cisnęłam przez pokój osławioną pastylką na świeży oddech, nasłuchując cichego brzdęk, brzdęk, brzdęk, kiedy odbiła się od ściany, upadła na moje „biurko” – składające się z dwóch biurowych szafek i starych drzwi w roli blatu, które mama przytaszczyła ze sklepu dobroczynnego i pomalowała sprejem na czarno – i wylądowała na stosie błyszczących militarnych nylonowych ciuchów, rzuconych na podłogę.
W piersi czułam ucisk, jakby ktoś zaszedł mnie od tyłu i ciasno zasznurował niewidzialny gorset. Łzy zapiekły mnie w kącikach oczu, kiedy pod powiekami zamigotały nieproszone obrazy. Widok skinheada, stojącego obok mnie przy szkolnej szafce i narzucającego mi na ramiona krótką zieloną kurtkę lotniczą, która miała ogrzać moją wiecznie przemarzniętą skórę. Widok jego uśmiechu, kiedy obrócił mnie, podziwiając, jak ładnie mi w tym ciuchu. Nigdy wcześniej nie widziałam, jak się uśmiecha. A przynajmniej nie tak. Chciałam sprawić, żeby znów to zrobił, a tymczasem go uraziłam, mówiąc, że nie mogę przyjąć prezentu. Odrzuciłam go, tak jak wszyscy inni.
Zacisnęłam powieki i przykryłam je przegubami, próbując odpędzić wspomnienia. Te retrospekcje były coraz bardziej dokuczliwe, ale lekarz uważał je za zwykły przypadek standardowej młodzieżowej depresji. Jakby porcja prozacu, połączona z odrobiną odpoczynku i relaksu, wystarczyły, aby się z nią uporać. Jakby widok twojego psychopatycznego, napędzanego sterydami chłopaka – skina, katującego człowieka na śmierć, był czymś normalnym. Jakby utrata najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, który popełnił samobójstwo, i obecność przy porodzie wykrwawiającej się najlepszej przyjaciółki, i to tego samego dnia, były czymś normalnym. Jakby fakt, że chłopak, który był twoją pierwszą miłością, zaciągnął się do marines zaraz po tym, jak odkryłaś, że zdradził cię z innym chłopakiem, też był czymś normalnym.
I to, kurwa, ma być normalne? Raczej dołujące. Ciężar piętrzących się traum ciągnął mnie na dno, a ja nie miałam siły, aby wypłynąć na powierzchnię. Byłam zbyt zmęczona. Dlatego po prostu siadałam na tym dnie, zastanawiając się, jak długo wytrzymam bez oddechu. I choć oczy mnie piekły od nikotynowego dymu, a nie od chloru, mimo spowolnionych, wysilonych ruchów, przygniatającego ciężaru oraz naprzemiennych napadów paniki i rezygnacji było mi wszystko jedno.
Tonęłam.
Ale nie dość szybko.
Niewiele myśląc, zdusiłam peta i wstałam. Gwiazdy zatańczyły mi przed załzawionymi oczami, grożąc niedowidzeniem, ale napędzana bólem duszy, dzielnie przemogłam zawroty głowy. Zgarnąwszy po drodze paskudny wypiek z szafki, ruszyłam do łazienki rodziców w poszukiwaniu ratunku.
W wyuczonym odruchu pokruszyłam muffinkę, wrzuciłam ją do toalety i spuściłam wodę, niszcząc dowód. Wcześniej unikałam jedzenia, bo chciałam być szczuplejsza, ładniejsza, bardziej Kate Moss-owa. Ale teraz nie jadłam, bo, do cholery, nie mogłam.
Bo to mnie coś zjadało.
W szale otworzyłam szafkę z lekarstwami mamy, gotowa połknąć garść czegokolwiek, co wpadnie mi w ręce, aby tylko uśmierzyło ten ból.
Ale szafka była pusta.
Szarpnęłam lustrzane drzwiczki po stronie bliźniaczej umywalki taty. I tu pusto. Tylko sterta recept na opiaty, leki przeciwlękowe i specyfiki na rozluźnienie mięśni, które już zdążyłam sprawdzić i wiedziałam, że są przeterminowane. Znikły nawet zwykłe środki przeciwbólowe i syropy na kaszel. Rozpłynęły się w powietrzu. Buszowałam we wszystkich szufladach, szafkach, szafach i komodach, ale nie znalazłam nic poza kosmetykami, artykułami toaletowymi i ciuchami.
Nie.
Nie.
Niee!
Moje serce zerwało się do galopu, a pokój zachwiał się w posadach. Wparowałam tu, licząc, że znajdę ratunek na swój najgorszy koszmar, a zamiast tego znalazłam się w potrzasku. Znikąd ucieczki, a ściany na mnie napierały.
Walcząc o oddech, kurczowo złapałam się blatu i rozdarłam się jak dzika:
– Mamo! Maaamoo!
Nogi się pode mną ugięły, kiedy usłyszałam jej zbawcze kroki na naszych trzeszczących schodach.
– Jezu Chryste, BB – powiedziała mama, wchodząc i widząc roztrzęsioną córkę, klęczącą przed jej toaletką, z czołem przyciśniętym do drzwiczek dolnej szafki. – Co się dzieje?
Wszystko. Pier-do-lo-ne wszystko.
– Nie mogę znaleźć tylenolu – wykrztusiłam.
– Boli cię głowa, kotku? – zapytała tym swoim maminym empatycznym głosem, który nieodmiennie sprawiał, że chciałam zwinąć się w kłębek na jej kolanach i wybuchnąć płaczem.
Zacisnęłam powieki i kiwnęłam głową, opartą o tani mebel.
– Przykro mi, kochanie. Może to migrena? Czekaj, zaraz dam ci excedrin.
Zamiast sięgnąć do szafki czy szuflady, mama po prostu otworzyła drzwi garderoby, znajdującej się za moimi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak odsuwa na bok naręcze wiszących na wieszakach letnich hippisowskich sukienek tie-dye i obraca srebrną gałkę ukrytego tam niewielkiego czarnego sejfu – raz w lewo, raz w prawo. Nie widziałam, co zrobiła po otwarciu, ale usłyszałam znany grzechot pojemniczków na lekarstwa, kiedy przebierała w nich, aby wybrać coś, czego jej zdaniem potrzebowałam.
Kiedy wreszcie mama wyłoniła się z garderoby z dwiema białymi pigułeczkami na dłoni, zapytałam z urazą w głosie:
– Dlaczego wszystkie leki są tutaj?
Mama omiotła wzrokiem łazienkę i nawinęła na palec pasmo długich rudych włosów – jak zawsze, kiedy czuła się zakłopotana.
– No wiesz, kochanie – powiedziała z wymuszonym smutnym uśmiechem, kiedy łagodne spojrzenie jej troskliwych zielonych oczu wreszcie spoczęło na mnie – ten psycholog, do którego cię zaprowadziliśmy, powiedział, że może to dobry pomysł, żeby schować pod kluczem wszystkie leki w domu… i niebezpieczne przedmioty. Rozumiesz, dla twojego dobra.
Ciężar słów mamy wyparł mi z płuc tę resztkę powietrza, którą zdołałam jeszcze ocalić. Popatrzyłam na jej twarz i dwa strumienie łez popłynęły po moich bladych, zapadniętych policzkach. Niepewny, dodający otuchy maminy uśmiech nie zdołał zamaskować bólu w jej udręczonych oczach. W tym momencie się rozkleiłam. Spazmy wstrząsnęły moim chudym ciałem, kiedy nieuchronnie uświadomiłam sobie powagę sytuacji.
Mama właśnie uratowała mi życie.
Usiadła obok mnie na podłodze, przytuliła i uciszała, kiedy ja płakałam.
– Wiesz – powiedziała, gładząc moje piegowate ramię dłonią zniszczoną przez lata rysowania, malowania i rzeźbienia – myślę, że powinnaś odstawić te pigułki. Poczytałam trochę, no i jednym ze skutków ubocznych antydepresantów u nastolatków są myśli samobójcze.
– Naprawdę? – mruknęłam, rozciągając T-shirt, żeby wytrzeć nim nos i oczy.
Miałam nadzieję, że mama ma rację. Zrzucenie winy na prochy za to, czego omal nie zrobiłam, sprawiało, że nie czułam się aż takim potworem.
– Naprawdę. Kochanie, myślę, że powinnaś wyrzucić to z siebie. Może chcesz porozmawiać z terapeutą? Albo coś namalować? Zawsze lubiłaś malować. A gdybyś tak coś napisała? Czytałam, że pisanie listów do różnych ludzi, a potem darcie ich jest niezwykle terapeutyczne. A może widziałam to u Oprah.
Skinęłam głową, oparta plecami o szafkę, w za dużym T-shircie, w którym ostatnio sypiałam, naciągniętym na trzymane pod brodą kolana.
– Może