Michał Gołkowski

Zmierzch bogów


Скачать книгу

tłumacz.

      – Trofea – powtórzyła basilissa Anna, unosząc ze zdziwieniem brew.

      – Tak – potwierdziła twardo Mira, która nagle, w tej jednej chwili poczuła, jak bardzo jest częścią innego świata. – Trofea dzikich zwierząt. I broń! Tarcza, topór, miecz, włócznia. Nie kupione, nie u handlarzy. Wykute. Własne, prawdziwe. Nie dekoracja.

      – Pani Mira chce chyba powiedzieć… – zaczął pan Ioannes, ale basilissa uciszyła go ruchem ręki.

      – Doskonale rozumiem, co chce powiedzieć pani Mira. Broń zatem?

      – Tak!

      – No cóż, cóż. Myślę, że i w tym zakresie możemy coś zaradzić… Może zatem jutro wybierzemy się w pewne miejsce, które powinno cię, pani, zaciekawić?

      – Tak! – od razu przytaknęła Mira, ale po chwili zreflektowała się: – A nie, nie. Jutro nie.

      – Hm, rozumiem. Zapewne zaprosiła cię w gości drungarissa Berenika. Mówiła, że ma taki zamiar… Rozumiem, są rzeczy ważne i ważniejsze.

      – Nie, nie! Jutro jest… e… szkoła!

      – Szkoła?

      – Szkoła walki. Tarcza, miecz.

      – Ach, macie zapewne jakiś trening. Rozumiem – powiedziała basilissa. – To bardzo ciekawe. Chciałabym móc kiedyś w takim uczestniczyć. Popatrzeć, oczywiście.

      – Kiedyś – uśmiechnęła się Mira.

      – Ach. Myślałam, że…

      – Kiedyś. Jutro jest poważny trening. Prawdziwy.

      – „Prawdziwy trening”. No cóż, moja droga, skoro tak… Piękną mamy pogodę tej jesieni, nieprawdaż?

      Gunnar poderwał w górę tarczę, ciągnął z całych sił – ale już wiedział, że nie zdąży. Drewniany trzonek ledwie musnął rant, podskoczył ku górze i trzasnął go w krawędź hełmu, ześliznął się i uderzył w zawias szczęki i ucho.

      W głowie zaszumiało, poczuł, jak ziemia ucieka spod nóg, które nagle przestały trzymać ciało w pionie. Zatoczył się i poleciał w tył, huknął plecami o glebę, tracąc dech w piersiach.

      Przez chwilę nad nim było tylko błękitne niebo, potem widok zasłoniła mu sylwetka człowieka w pancerzu i hełmie.

      Przymknął oczy. Nie, nie, nie…

      – Jeszcze raz! – w uszach zahuczał głos Zahreda.

      Wojownik zajęczał, przetoczył się na bok i zaczął gramolić z ziemi.

      Zahred skinął zdawkowo głową, pokazał Gunnarowi: teraz z tamtym! Odwrócił się, żeby popatrzeć na resztę ludzi, omiótł wzrokiem ćwiczących w niedużych grupach, co rusz zmieniających ustawienie i skład.

      Zaczynali być nieźli, to musiał im przyznać. Jeszcze niezdyscyplinowani, nadal zbyt porywczy i łatwi do sprowokowania… Ale uczyli się szybko i lubili czuć nad sobą twardą rękę.

      – Źle! – Trzasnął Steinkela drzewcem topora w plecy. Kiedy ten oderwał się od pojedynku, pokazał mu, jak ma stanąć. – Tak, widzisz? Mocno na nogach, ale elastycznie! W przód i w tył, i cały czas kontrolujesz sytuację dookoła!

      Ten pokiwał głową, poprawił hełm, dał znak partnerowi: dalej!

      Z góry, z wysokości murów, patrzyli na nich pełniący akurat wartę strażnicy. Żołnierze komentowali miotających się na dole, oblewanych siódmymi potami barbarzyńców, pokazując to na tego, to na owego: ależ się nie oszczędzają, aż wióry lecą z tarcz!

      Rzeczywiście, Zahred cisnął ich strasznie. Już któryś kolejny dzień ćwiczyli tutaj, na wąskiej przestrzeni międzymurza przy Piątej Bramie Wojskowej, za każdym razem dłużej, mocniej i bardziej agresywnie. Brutalnie, kręcili głowami żołnierze z armii cesarstwa. Po co tak ludzi męczyć, dlaczego tamci się na to po prostu godzą?

      Ale sami wiedzieli doskonale: gdyby któregokolwiek z nich posłać tam, na dół, to tak samo skakaliby i maszerowali na zawołanie człowieka, który tym wszystkim zawiadował.

      – Baczność! – huknął Zahred na swoich waregów. Kilku żołnierzy na murach odruchowo wyprostowało się, poprawiło hełmy. – Szyk! Szyk, powiedziałem!…

      Błyskawicznie zebrali się w potrójną linię, wyrównali do pierwszego po prawej. Jarl przeszedł przed nimi, zaglądając w czerwone z wysiłku, spocone twarze ćwiczących ramię w ramię mężczyzn i kobiet. Zacisnął usta, pokiwał głową.

      – Nie jest źle – rzucił.

      Odetchnęli z ulgą: to był największy komplement, jakim obdarzył ich od prawie dwóch tygodni! Któryś odcharknął, splunął na ziemię gęstą flegmą, inny poruszał bolącymi od kolczugi ramionami.

      – Małe grupy! – powtórzył Zahred po raz nie wiadomo który. – Wybieracie sobie kilkunastu towarzyszy i trzymacie się z nimi! Nie ściana, tylko małe grupy. Jak na potyczce! Z przodu tarcze, z tyłu włócznie i długie topory. Przód pilnuje przodu, boki boków!

      – To chyba oczywiste – mruknął Torleif bardzo, bardzo cicho.

      Zahred i tak usłyszał. Podszedł, stanął naprzeciwko niego, zapytał syczącym głosem:

      – Wiesz, jakie to uczucie, kiedy klinga wbija ci się pomiędzy żebra? Kiedy czujesz, jak żelazo rozpycha ci kości, szoruje pomiędzy nimi tak, że odgłos rezonuje aż pod czaszką?

      Wojownik pokręcił głową, pospiesznie spuścił wzrok.

      – I ten moment, kiedy ostrze dochodzi do płuca i powoli rozcina tkankę. – Zahred wysunął rękę, wsunął tamtemu palec pomiędzy wiązania pancerza i tknął w bok. – Gdy nagle czujesz, że nie oddychasz tylko nosem, a na wydechu lecą z ciebie kropelki krwi. I chcesz odkaszlnąć, wypluć ją, ale im mocniej się starasz, tym bardziej krwawisz. Powoli zaczynasz się dusić, tonąć we własnej posoce…

      Odstąpił o krok, popatrzył po nich.

      – Wróg będzie uderzać szybko i celnie, żeby zabić. Nie liczcie na kmiotków machających siekierami ani na bezładną zbieraninę. To będą żołnierze! Wyszkoleni, przygotowani, doświadczeni. Równi wam!… A i tak przegrają. Słyszycie mnie?! Przegrają!

      Słowa przebrzmiały pomiędzy murami, ucichły. Zahred podszedł do zdyszanego Asmunda, spojrzał mu w oczy. Z uśmiechem dotknął naszyjnika z kości palców, który ten zawsze zakładał do boju, uśmiechnął się półgębkiem.

      – Przegrają, bo nie trzyma ich razem przysięga. Przegrają, bo nie są nami! – krzyknął, podnosząc topór.

      – Zahred! – zawołali jego waregowie, uderzając o tarcze.

      – Szyk, ustawić się… I jeszcze raz!

      – Ujęliśmy ludzi próbujących wydostać się z Miasta, panie.

      Maslama oderwał się od lektury listu, uniósł wzrok na sekretarza.

      – Kurierzy?

      – Najpewniej, panie. Nie znaleźliśmy przy nich listów, więc musieli je ukryć albo zniszczyć.

      – Przeszukaliście okolicę?

      – Schwytaliśmy ich przy morzu, panie. – Al-Haqami skłonił się raz jeszcze.

      – Rozumiem. Są tutaj?

      – Czekają na zewnątrz, panie.

      Maslama odsunął stolik piśmienniczy, podniósł się