Michał Gołkowski

Zmierzch bogów


Скачать книгу

na dalszym odcinku murów.

      – Odyyyn! – wrzasnęli waregowie, przepychając się masą tarcz przez o wiele słabszy szyk przeciwników.

      Niezdolni do zatrzymania ich, znacznie niżsi i słabsi atakujący nie wytrzymali naporu, pozwalając, aby klin barbarzyńców wbił się pomiędzy nich, rozdzielił niemalże na pół.

      – Ściana! – krzyknął Zahred, uderzając kolejnego wroga najpierw mieczem, potem toporem. – Szyk twóóórz!

      – Ściana z tarcz! – podłapali rozkaz wojownicy.

      Zaczęli podnosić zasłony, ustawiać się jeden obok drugiego, zamykać istnym murem z drewna. Większa część wrogów odskoczyła, tylko kilkunastu wciąż walczyło, odciętych od głównych sił, przyciśniętych do wewnętrznej krawędzi muru. Zaledwie drewniana barierka dzieliła ich od wielostopowej przestrzeni pustego powietrza, poniżej której ciągnął się tylko wyłożony kamieniami chodnik pomiędzy murem wewnętrznym a zewnętrznym…

      – Pchaj! – dziko zawył Ingvar do stojących obok ludzi. – A-hu!

      – A-hu!… A-hu!…

      Ściana z tarcz popełzła naprzód, naparła na dociśniętych do balustrady obrońców. Ci próbowali atakować, uderzali zakrzywionymi szablami, dźgali włóczniami, ale ich lekkie tarcze tańczyły w rękach, krzywiły się, nie pozwalając stawić oporu jednolitej masie, która cal za calem, stopa po stopie spychała ich w tył.

      Ktoś krzyknął ostrzegawczo, barierka zatrzeszczała, wygięła się – a potem z trzaskiem pękła.

      Ludzie polecieli na łeb na szyję, spychani z wysokiego muru przez wciąż napierającą na nich ścianę z tarcz.

      Wrzaski przerażenia spadających wybiły się nawet ponad łomot i klangor broni, dźwięcznie grającej niemalże na połowie długości murów Konstantynopola, od samego rana pracującej niestrudzenie podczas kolejnej od kilkunastu dni próby sforsowania pierwszego z dwóch murów zewnętrznej linii.

      Zahred widział już przed sobą wieżę i wciąż wybiegających z niej ludzi.

      Schylił się, uderzył barkiem nisko, wybijając kolejnego przeciwnika z równowagi, uderzył mieczem krótko i celnie, wyszarpnął zakrwawioną klingę z ciała.

      – Ujrzyj mnie! – wrzasnął w przestrzeń, rzucając się naprzód.

      Kolejny wróg, kolejne cięcie, zwód, blok, finta, cięcie, cięcie, bryzg krwi i krzyk, po którym pojawił się od razu jeszcze jeden. Gdzieś śmignęła strzała, utkwiła w ramieniu jednego z ludzi obok. Ktoś sięgnął Zahreda włócznią, zostawiając palący ślad na udzie.

      Nie miało to znaczenia, bo on już wskoczył na blanki i wspiął się na drewniany pomost, którym wciąż biegli kolejni atakujący.

      Obok niego pojawiło się od razu kilku ludzi – Asmund, chyba Torleif i ktoś jeszcze. Kątem oka widział ryczącego, zbryzganego krwią od stóp do głów Rualdra, przy każdym zamachu toporem posyłającego w powietrze bryzgi krwi, odcięte dłonie i ręce, fragmenty pancerza… Powinien poczekać, aż będzie ich więcej.

      Powinien.

      Skoczył ku pierwszemu przeciwnikowi, ciął nisko, zaczepił toporem za nogawkę spodni, szarpnął i popchnął tamtego w bok, zrzucając bezradnie machającego rękoma z pomostu w pustkę.

      Kolejny ciął szablą, ale cios spełzł niegroźnie po pancerzu, zgrzytając tylko i sycząc po oczkach kolczugi; Zahred pchnął naraz mieczem i toporem, ostry koniec żeleźca zaczepił za koniuszek nosa, wyżłobił krwawą bruzdę w twarzy i sięgnął oka, które prysło jak zbyt mocno naciśnięte jajko.

      – Zahreed! – zawyli jego waregowie, rzucając się śladem jarla na pomost.

      Obserwujący to ze swego stanowiska na murach protospatharios Niketas zacisnął dłoń w pięść, uderzył bezsilnie o kamień: nie! Nie tak miało być, przecież zabronił Zahredowi jakichkolwiek bohaterskich zachowań!…

      – Łucznicy, ostrzał na podejście do wieży! – zakomenderował, pokazując oficerowi łącznikowemu kierunek.

      Tamten kiwnął głową, błyskawicznie przekazując rozkaz dalej: cel podejście do wieży!

      Strzały zaświstały gęsto, rażąc biegnących w kierunku machin oblężniczych ludzi, zakrywających się szerokimi prostokątnymi tarczami z wikliny i skór.

      Zahred dopadł do dopiero co gramolącego się z drabiny człowieka, wzniósł topór wysoko i opuścił z całej siły. Tamten akurat podnosił głowę, zdążył otworzyć tylko szeroko oczy, chciał krzyknąć – żeleźce skrzesało iskry, rozrąbując stalowy hełm wraz ze skrytym pod nim materiałowym czepcem i głową, wbiło się aż do łuku nadoczodołowego i ugrzęzło w białawo-szarej tkance mózgu.

      Zahred wyszarpnął broń i kopnął trupa, spychając go na wspinających się po drabinie ludzi. Wypuścił topór, który zawisł na zawiniętej wokół nadgarstka skórzanej pętli, chwycił za szczebel.

      Skoczył prosto na stłoczonych poniżej ludzi.

      Spadł któremuś na plecy, od razu dźgnął sąsiedniego mieczem; nim zorientowali się, co się dzieje, popchnął następnego na ścianę, kopnął w brzuch, przerzucił topór i chwycił za drzewce.

      – Ujrzyj mnie! – wrzasnął dziko, skacząc na przerażonych gwałtownością jego natarcia.

      Owszem, byli zawodowymi, zaprawionymi w bojach żołnierzami. Od lat prowadzili wojny pod flagą kalifatu, widzieli niejedno oblężenie i niejeden bój – od pustyni i wydm Afryki aż po skaliste wybrzeża mórz, za którymi podobno rozciągał się tylko nieurodzajny step północy.

      Do tej pory żyli w przekonaniu, że nic im niestraszne, a moc Proroka zegnie kark każdego wroga.

      Ale teraz, uwięzieni w zamknięciu czterech ścian dusznej, ciemnej wieży oblężniczej z tym człowiekiem, bardziej podobnym do dzikiego zwierza, mimo woli cofali się o krok, zasłaniając trwożnie tarczami.

      Już kolejny płowowłosy olbrzym zeskoczył pomiędzy nich, następny na wpół ześliznął się, na wpół zleciał po śliskiej od krwi i potu drabinie… A na górze było ich jeszcze więcej!

      Zahred wyłączył się, zatracił w boju.

      Były tylko twarze, błyskająca w półmroku broń, palące radosnym zmęczeniem mięśnie i rwany, szarpiący płuca oddech.

      Uderzyć, ciąć, sztych. Zwód. Kopnięcie, poprawić, naprzeć barkiem, wepchnąć na ścianę. Szarpnąć, popchnąć, cios. Uderzyć kolanem, cięcie. Cięcie. Sztych, zaczepić toporem.

      Nawet nie wiedział, kiedy ani jak znalazł się na niższym poziomie wieży.

      Topór wyśliznął się z ręki, rzemień pękł, więc on złapał pierwszy lepszy z ziemi, przerąbał piszczel człowieka na tyle głupiego, żeby stanąć mu na drodze, żgnął kolejnego mieczem w brzuch, odepchnął następnego na bok i wyskoczył za nimi na zewnątrz.

      Chłodny wiatr owionął go, ale on ledwo to poczuł – topór zafurkotał, zagrzebał się w plecach najbliższego przeciwnika.

      Dopadł do kolejnego, ciął po ścięgnach, nawet się nie zatrzymał, żeby dobić – runął na następnego, obalił na ziemię, rąbnął toporem, czując tylko, jak kruszy się kość…

      Poderwał się, rozejrzał – wrogowie uciekali, zarzucając tarcze na plecy.

      Wieża po prawej stronie płonęła, po lewej też widać było wycofujące się spod murów oddziały.

      Potrząsnął głową: huczenie w uszach nabrało wyraźniejszego tonu, zlało się w rwany, modulowany dźwięk rogów, wzywających oblegających do odwrotu.

      Ktoś jeszcze próbował się czołgać, inny kuśtykał,