Nina Majewska-Brown

Tajemnica z Auschwitz


Скачать книгу

w nas niepewność co do następnego dnia, ale też obnażyła nasze inne oblicza.

      Zadziwiam siebie. Nigdy nie sądziłam, że jestem taka silna, zdeterminowana i że potrafię z taką zawziętością walczyć o dzieci, o dom. Że nauczę się z niczego przygotowywać posiłki, które będą im smakować albo przynajmniej uda mi się w nie wcisnąć. Że nauczę się planować, gromadzić i przechowywać żywność w takich ilościach, by przez tygodnie nie czuć głodu. Że dowiem się, jak zrobić ciasto z fasoli i mąkę z kory. Że narażając życie, będę w szopie ukrywać ukraińskiego żołnierza, że nauczę się czyścić broń i obsługiwać krótkofalówkę.

      Stefania Stawowy, 1929 rok, zdjęcie z archiwum prywatnego

      Ja, dziewczyna z tak zwanego dobrego domu z dwiema niemieckimi gosposiami, którą nauczono francuskiego i haftu richelieu, zapoznano z poezją i literaturą piękną, która w przyszłości miała być tylko – albo aż – ozdobą innego dobrego domu i której najważniejszym zadaniem miało być wydanie na świat kolejnego pokolenia szczęśliwych ludzi oraz wydawanie poleceń służbie, nagle zostałam postawiona pod ścianą. Nie dość, że mój nowy dom nie okazał się tak dobry i na poziomie, jak założono w dniu moich narodzin, to w dodatku jego pan i mój mąż też nie jest tym, którego sobie wyśniłam.

      Świadectwo dojrzałości Stefanii

      Pragnęłam spokojnej codzienności w akceptacji i miłości bliskich ludzi. Rodzina i siostra, Zosia, zawsze była dla mnie najważniejsza i choć moja matka była niezwykle surowa i wymagająca, kochałam ją równie mocno. Od zawsze marzyłam, że będziemy się spotykać całą wielką gromadą przy dużym stole podczas świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy czy naszych urodzin. Ale życie zwykle pisze własne scenariusze, o czym wtedy nie wiedziałam.

      Wnętrze szkoły, wejście do sekretariatu

      Fragment budynku szkolnego (z tyłu) i fragment pensjonatu (po prawej) od strony dziedzińca

      Wiecznie karmiono nas zdrową i tanią, ale dla mnie cuchnącą i niesmaczną kaszą gryczaną. Nadal nie rozumiem, jak udawało nam się w tej surowej regule zadbać o chwile radości i szczęścia, nawiązując przyjaźnie na całe życie.

      Fragment budynku szkolnego

      Mieszkając przez lata w bursie, nauczyłam się samodzielności i odpowiedzialności, ale też dowiedziałam się, czym jest dobra zabawa. Oczywiście nie w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, bo nie robiłyśmy niczego, co byłoby zakazane, nieprzyzwoite czy podszyte używkami. Zwyczajnie dobrze bawiłyśmy się z dziewczynami i miło spędzałyśmy czas. Robiłyśmy sobie dowcipy, urządzałyśmy podwieczorki w parku, a przede wszystkim marzyłyśmy. Gdy któraś z nas się zakochała albo choćby zauroczyła, traktowałyśmy to z wielką powagą i lekką zazdrością, przeżywając wspólnie z przyjaciółkami pierwsze miłosne uniesienia.

      Ja niestety nie miałam żadnej miłosnej tajemnicy, którą mogłabym się podzielić. Jakoś nikt nie zawrócił mi w głowie, zresztą w żeńskiej szkole trudno było o absztyfikanta. Kościół też niespecjalnie sprzyjał nowym znajomościom, a nieliczne spacery po mieście w towarzystwie przyzwoitek nigdy nie zaowocowały poznaniem kogoś intrygującego.

      Dlatego tym chętniej wsłuchiwałam się w opowieści koleżanek, bo niektóre miały już za sobą pierwsze wakacyjne pocałunki, a nawet intymne zbliżenia. Choć tak naprawdę tylko Halina zrobiła TO dwa razy z Adamem, którego poznała na imieninach u jakiejś dalekiej krewnej. Leżąc w łóżkach, z wypiekami chłonęłyśmy jej wspomnienia, które snuła każdego wieczoru po zgaszeniu światła. Jej historia skończyła się jednak tak jak wiele innych w tamtym czasie. Nagle jej brzuch zaczął się zaokrąglać, ona zaś stawała się coraz bardziej małomówna i w końcu, oklapniętą niczym smutny tulipan, wydalono ją ze szkoły w atmosferze skandalu. Nasze drogi już nigdy więcej się nie przecięły, nie wiem więc, czy urodziła dziecko i co się z nią stało, ale byłam pewna, że nie o takim życiu marzyła.

      Jej los nieco ostudził nasz zapał, ale na krótko. Nadal wyglądałyśmy przystojnych kawalerów, w których można by się zakochać na śmierć i życie. I choć niczego nie pragnęłam bardziej, to jednak nie sądziłam, że to przyprawiające o dziwną słabość, a jednocześnie dodające skrzydeł uczucie stanie się niebawem również moim udziałem.

      Po ukończeniu czwartej klasy wyjechałam z rodziną na wczasy. Nie stać nas było na zagraniczne wojaże, ale rodzice potrafili tak zorganizować wakacje, że się nie nudziliśmy. Razem z siostrą Zosią, która była o dziewięć lat ode mnie młodsza i którą zawsze traktowałam jak dziecko, cieszyłyśmy się na każdy wypad za miasto. Miałam jeszcze starszego brata, Ryśka, ale wtedy mieszkał już sam w Warszawie i rzadko się widywaliśmy.

      Tamtego roku wyjechaliśmy do Klimontowa, z którego notabene pochodziły dwie moje koleżanki z klasy. Były ślicznymi Żydówkami. Estera, stale roześmiana długonoga brunetka o wielkich sarnich oczach i zawsze nienagannie ułożonych włosach, była najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa i w związku z tym najbardziej rozpieszczana przez rodziców, którzy co rusz przesyłali jej do bursy paczuszki ze słodyczami. Choć same też dostawałyśmy przesyłki od rodziców, to tych dla Estery wyglądałyśmy z wielkim utęsknieniem, bo zawsze znajdowały się w nich najlepsze czekoladki sprowadzane aż z Belgii.

      Ruta z kolei była bardzo cicha i spokojna i gdyby nie to, że siostry często wywoływały ją do odpowiedzi jako najlepszą uczennicę, można by zapomnieć o jej istnieniu. Pochodziła z bogatego domu, wakacje spędzała w egzotycznych krajach u niezliczonych ciotek i wujów, ale niechętnie o sobie opowiadała. Ponieważ spałyśmy obok siebie, siłą rzeczy częściej rozmawiałyśmy i w końcu się zaprzyjaźniłyśmy. Po ukończeniu szkoły utrzymywałyśmy kontakt listowny, ale z upływem czasu w naturalny sposób wygasał, aż zupełnie się urwał.