nowo przybyłych na tych bardziej i mniej zdolnych do pracy. Większość ludzi, po tym jak ich rozebrano do naga, pozbawiając w ten sposób odzieży z zaszytymi w zakamarkach kosztownościami, przeznaczano wprost do krematoriów. Oczywiście wcześniej ich zagazowywano. To był potworny widok. Coraz bardziej przerażeni ludzie stali w kolejce po śmierć[3]. Niektórzy czekali na nią w niemym oszołomieniu, inni głośno wzywali Boga, który był głuchy i obojętny na jęki swoich dzieci, pozwalając, by już na tym padole przekonały się, czym jest piekło.
W tamte wakacje nie wiedziałam jednak, czego będzie mi dane doświadczyć. Radośnie podśpiewując, choć niemiłosiernie fałszowałam, wszechobecny przebój Ordonówny, do którego słowa napisał Julian Tuwim: Miłość ci wszystko wybaczy, smutek zamieni ci w śmiech, miłość tak pięknie tłumaczy zdradę, kłamstwo i grzech, marząc o rycerzu na białym koniu, pakowałam się na wyjazd, nie wiedziałam, że mój rycerz już na mnie czeka.
Nasze gosposie, starsze od mojej mamy, które między sobą rozmawiały tylko po niemiecku, uwijały się jak w ukropie, składając kolejne sztuki odzieży i upychając je w brązowych tekturowych walizkach. Przy nich nauczyłam się niemieckiego, co potem wielokrotnie miało uratować mi życie.
Klimontów powitał nas słoneczną pogodą. Było to niewielkie miasteczko zamieszkane w dużym stopniu przez Żydów, którzy mieli tu piękną synagogę, domy, majątki i sklepiki kolonialne zaopatrzone jak na najlepszych ulicach Warszawy. Do dziś pamiętam oszałamiające bogactwo domów rodzinnych moich przyjaciółek i to, z jaką życzliwością byłam w nich przyjmowana.
Zamieszkaliśmy w niewielkim dworku-leśniczówce, tak zwanej Henrykówce, należącym do przyjaciela mojego ojca, którego poznał jeszcze w szkole, także leśniczego. To był cudowny, beztroski czas. Chodziłyśmy na spacery, kąpałyśmy się w niewielkim stawie, który niczym współczesne baseny był specjalnie oczyszczany, a woda w nim krystaliczna. Zbierałyśmy kwiaty, bryczkami jeździłyśmy po lesie, urządzałyśmy pikniki i wyprawy. Było magicznie. Rodzice spędzali ze sobą więcej czasu niż zazwyczaj i choć oboje byli surowi i bardzo przestrzegali konwenansów, udało mi się ich przyłapać, jak podczas spaceru trzymali się za ręce. Było sielsko. Tym bardziej że wkrótce z majątku Karskich we Włostowie przyszło zaproszenie dla naszych gospodarzy i ich gości. Było to miejsce, o którym w okolicy mówiło się z czcią, i każdy marzył, by choć raz się tam znaleźć. Mieliśmy ogromne szczęście, że mogliśmy spędzić w nim kilka nocy i doświadczyć prawdziwego splendoru i bogactwa. Byłyśmy z Zośką bardzo ciekawe, jak wygląda życie takich elit.
Niespodziewanie znaleźliśmy się w ogromnym gwarnym pałacu. Były w nim trzy salony, wielka sala balowa, pokój gier i chyba ze trzydzieści pokoi! Tu podobno Stefan Żeromski napisał Popioły, gościł Ignacy Mościcki, a ja poznałam mojego Staszka. Jego ojcem był ogrodnik z majątku Karskich w Górkach i pewnie dlatego chłopak kręcił się wokół pałacu.
Szwarc był zupełnie inny od dotychczas poznanych przeze mnie chłopaków. Nie żebym znała ich na pęczki, ale on z pewnością się wyróżniał. Nie dość, że był bardzo przystojny, to w dodatku miał niezwykłą, wręcz ułańską fantazję. Niczego się nie bał. Gdy pytałam, co tam jest i dlaczego, zanim odpowiedział, najpierw ładował się w najgęstsze krzaki albo opuszczone, pełne nietoperzy korytarze i tunele pozostałe po pierwszej wojnie światowej, zupełnie jakby nie podejrzewał, że może się w nich czaić coś nieprzyjemnego.
Zakochałam się w nim na zabój. Od pierwszego wejrzenia. Gdy zobaczyłam go pierwszy raz, miał na sobie szare bryczesy, czarne oficerki, białą koszulę, która wystawała spod niedbale narzuconej marynarki. Prowadził przez wybrukowany dziedziniec konia do studni z żurawiem i przelewającego się koryta. Po raz pierwszy w życiu moje serce zaczęło galopować, a żołądek się ścisnął. Nie wiem, dlaczego w mój umysł wbiła się myśl, że to ten jedyny, mój przyszły mąż, moja miłość i przeznaczenie.
Oczywiście nie wypadało podejść i się przedstawić, a nawet gdyby, i tak nie miałabym odwagi tego zrobić. Stałam oniemiała, mając nadzieję, że los sprawi, iż się poznamy.
Nie musiałam długo czekać. Następnego dnia z mamą i Zośką wybrałyśmy się na przejażdżkę bryczką po lesie. Choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, tego lata jakoś niemal naturalnie nauczyłam się powozić. To znaczy potrafiłam trzymać lejce, zdając się na rozum i instynkt konia, który, nawykły do powolnego kroku, leniwie przemierzał okoliczne drogi. Tego dnia jednak wydarzyła się straszna rzecz.
Siedziałam na koźle, mama z Zosią rozparły się na tylnej kanapie zwrócone twarzami w kierunku jazdy i bryczka powoli się toczyła. Jaśmina jak zwykle szła niemrawo krok za krokiem, pozwalając nam delektować się pięknymi widokami. Po prawie bezchmurnym niebie przesuwały się leniwie białe obłoczki, które przypominały piankę z białka na moim ulubionym deserze. W powietrzu czuć było kurz i zapach dojrzewającego zboża, który do dziś kojarzy mi się z czymś dobrym i bezpiecznym. W górze nawoływały się ptaki, a my radośnie paplałyśmy o wszystkim i o niczym. Co rusz w las wbijały się pola żyta i pszenicy, tworząc barwną mozaikę. W tamtym miejscu pole owsa kończyło się szeroką miedzą, na której wykopano dość głęboki rów melioracyjny, o tej porze roku całkiem suchy.
Początkowo nie wiedziałam, co się dzieje: cień lasu zlał się z brzegiem pola, uniemożliwiając dostrzeżenie tego, co przemieszczało się po dnie rowu. Gdy niespodziewanie wyskoczyła z niego wielka, rozzłoszczona locha, ciągnąc za sobą kometę warchlaków, nasza Jaśmina tak się wystraszyła, że prawie stanęła dęba i rżąc, pognała przed siebie.
Nie wiedziałam, co mam robić: puścić lejce czy może ściągnąć je mocniej. Krzyczeć czy zachować spokój, by jeszcze bardziej nie spłoszyć konia. Bryczka podskakiwała na każdym kamyku i nierówności, podrzucając nas wysoko w górę. Im dłużej trwała szaleńcza jazda, tym bardziej bolesne były lądowania – za sprawą siniaków i obić, których się nabawiłyśmy. Byłyśmy przerażone. Mama wzywała Boga, Zosia piszczała ze strachu, a ja się modliłam, by klacz wreszcie się uspokoiła. W końcu wypadłyśmy na leśną polanę, na której były jakieś trzy postacie. Zdaje się, że okoliczne chłopki zbierały jagody, a nasze nagłe pojawienie się było dla nich równie zaskakujące jak dla nas.
Na szczęście na skraju lasu, siedząc na koniu, przyglądał się całej tej scenie Staszek. Od razu go rozpoznałam po zawadiacko wciśniętej na głowę czapce. W sumie nie wiem, jak to się stało, i trudno mi oddzielić emocje od rzeczywistych wspomnień. Faktem jest, że rzucił się w naszą stronę galopem, jego silny kary koń wyprzedził podskakującą bryczkę, a chłopak mocnym, zdecydowanym ruchem chwycił lejce naszej Jaśminy i jakimś cudem opanował klacz, która stanęła jak gdyby nigdy nic. Zaczęła skubać trawę, a my nie mogłyśmy uspokoić oddechów. Gdyby nie zdziwione chłopki i stojący obok nas Staszek, mogłybyśmy uznać, że nic się nie wydarzyło, że coś się nam przywidziało.
– Nic się paniom nie stało?
– Boże przenajświętszy, na szczęście nie – jęknęła matka.
– Tak się czasami zdarza.
Staszek chciał nas uspokoić, ale swoją uwagą tylko pogłębił nasz strach.
– Naprawdę? – Zosia spoglądała na niego wybałuszonymi oczyma. – To się może powtórzyć?
– Raczej nie, ale czasami, jak koń się czegoś wystraszy, to może ponieść.
– Chryste Panie, nie ma mowy, żebym ponownie zaufała temu zwierzęciu. – Matka zaczęła gramolić się z bryczki.
– Mamo, co ty robisz? – zapytałam z niepokojem.
– Wracam pieszo.
– Ależ nie ma takiej potrzeby. Mogę paniom towarzyszyć do pałacu, proszę się niczego nie obawiać.
– To