namyślał się nad wyborem odpowiedniej choroby. Żadna zaraźliwa nie nadawała się, bo wysłaliby go może do szpitala. Żołądek też musi być zdrowy, bo mu jeść nie dadzą. A żeby tak reumatyzm? Ucieszył się. To będzie najlepsze, bo choćby i doktora wezwali, to i ten nie pozna się.
Gdy przyszedł lokaj prosić na obiad, Dyzma miał już gotowy plan ciężkiego ataku reumatycznego w prawej ręce i w prawej nodze. Dziś przy kolacji zacznie się skarżyć na ból, a jutro wcale nie wstanie z łóżka. Był tak kontent z pomysłu, że wpadł w doskonały humor.
Przy stole panował nastrój wesoły. Widocznie nieobecność pana domu wpływała dodatnio na usposobienie pań. Rozmawiano o projektowanym wyjeździe Kasi do Szwajcarii, gdzie miała studiować medycynę.
– I zamierza pani po ukończeniu uniwersytetu praktykować? – pytał Dyzma.
– Oczywiście.
– Będziemy twoimi pacjentami – zaśmiała się pani Nina.
– Ty tak – odparła Kasia – ale pan Dyzma nie.
– Pani jest nielitościwa. A gdybym zachorował i nie byłoby w pobliżu lekarza?
– Ależ pan mnie źle zrozumiał. Ja będę lekarzem chorób kobiecych.
– Ach tak? To szkoda. Cierpię na reumatyzm, to chyba choroba męska.
– Zależy – zauważyła pani Nina – czy została nabyta po męsku.
– Na wojnie – odparł Nikodem.
– Pan był oficerem?
– Nie, zwykłym szeregowcem.
– To pięknie – powiedziała Nina. – Wielu wybitnych ludzi służyło wówczas w szarych mundurach żołnierskich.
– Mundury były zielone – sprostował Dyzma.
– Oczywiście, kolor nadziei, bardzo to pan subtelnie zaznaczył. Czy może był pan ranny?
– Nie. Tylko reumatyzm zostawiła mi wojna na pamiątkę.
– No i na pewno ordery? – zapytała.
Nikodem nie miał żadnych odznaczeń, ale skłamał: – Virtuti Militari. Poza tym miałem i awans, omal nie zostałem generałem.
– Jak to?
– Mianowano mnie starszym szeregowcem i na pewno doszedłbym aż do generalskiej szarży, gdyby nie to, że akurat wojna się skończyła.
– Ma pan jednak, widzę, miłe o niej wspomnienia.
– To był najpiękniejszy okres mego życia – powiedział szczerze.
– Rozumiem pana. Chociaż sama, jako kobieta, nie umiałabym czuć się szczęśliwą wśród umierających i rannych, zdaję sobie jednak sprawę, że prawdziwy mężczyzna może znaleźć na wojnie środowisko pobudzające najbardziej męskie instynkty. Braterstwo, walka...
Dyzma się uśmiechnął. Przypomniał sobie koszary baonu telegraficznego, kury hodowane przez sierżanta, ciepłą kawę i monotonne dni próżnowania.
– Taki, dziki zwierz – potwierdził.
– Moja droga – powiedziała pani Nina, jakby nawiązując dawniej przerwaną rozmowę – musisz jednak przyznać, że i w tym jest urok, który zwłaszcza na kobiety działa silnie.
Kasia wzruszyła ramionami.
– Nie na wszystkie.
– Kobiety – powiedział Nikodem – na ogół wolą brutalną siłę niż ślamazarność.
– Niech pan się nie reklamuje – roześmiała się Nina.
Rozmawiano jeszcze kilka chwil, po czym Dyzma poszedł do swego pokoju. Pamiętał, że umówił się w parku z tym zwariowanym hrabią, od którego można wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć się o całym towarzystwie koborowskim.
Sprawdziwszy, że nikogo w pobliżu nie ma, otworzył drzwi na taras i wybrał aleję, która wydała się najprościej prowadzącą do kamiennej ławki pod starą lipą. Nie mógł jej wszakże odszukać i już zaczął tracić nadzieję, że zobaczy się z Ponimirskim, gdy usłyszał w pobliżu ujadanie ratlerka. Jest! – ucieszył się.
Istotnie, w pobliżu ujrzał pokracznego pieska obskakującego dookoła pień rosochatego kasztana i szczekającego zawzięcie. Podniósł wzrok i ku swemu zdziwieniu zobaczył młodego hrabiego usadowionego w rozwidleniu gałęzi.
– O, jest pan – zawołał ten z góry – to doskonale. – Zeskoczył lekko na ziemię i skinął Dyzmie głową. – Nie zadenuncjował mnie pan przed Kunikiem? – zapytał nieufnie.
– Broń Boże. Zresztą nie ma go w domu.
– To dobrze. Zdziwił się pan, że siedziałem na drzewie?
– Nie, dlaczego...
– Widzi pan, to atawizm. Czasami odzywa się w człowieku nieprzeparta chęć powrotu do pierwotnych form bytowania. Nie zauważył pan tego, ten... No, jak pan się nazywa?
– Dyzma.
– Aha, Dyzma. Głupie nazwisko, a imię?
– Nikodem.
– Dziwne. Nie wygląda pan na Nikodema... Mniejsza o to. Zresztą mój Brutus też nie wygląda na Brutusa, a ja na Żorża. Powiadasz pan, że ten łajdak wyjechał?
– Na jeden dzień.
– Pewno nowy szwindel szykuje. Czy pan wiesz, że on nam Koborowo wydarł?
– Nic nie słyszałem – odparł Dyzma.
– Uważasz pan, Kunik trudnił się lichwiarstwem, a że mój ojciec wydawał dużo pieniędzy, wojna zaś mocno nadszarpnęła stan naszych finansów, Kunik łatwo oplątał nasze interesy i wmówił w końcu papie niby fikcyjną sprzedaż Koborowa.
– Jak to fikcyjną? Taką na niby?
– Nie wiem, nie znam się na tym. Dość, że zrobił grube szachrajstwo i przywłaszczył sobie majątek. Ale to nic. Wsadzę go jeszcze do kryminału.
– No, dobrze, dlaczegóż więc w takim razie siostra pana hrabiego wyszła za mąż na Kunic... za Kunika? – zapytał ostrożnie Dyzma.
– Z miłości do ojca. Ojciec nie przeżyłby wyjazdu z Koborowa, a ten łotr, zwąchawszy to, podsunął ojcu układ, że jeżeli Nina zostanie jego żoną, on przepisze na nią tytuł własności Koborowa i że w ten sposób nasze gniazdo rodowe pozostanie w rękach Ponimirskich. Siostra więc się poświęciła i gorzko to pokutuje, bo ojciec w rok po ślubie i tak umarł, a ten łotr wycyganił od Niny weksle na ogromną sumę i plenipotencję. Dzięki temu siostra nie może ani palcem ruszyć we własnym majątku, bo gałgan Kunik ma pełnię władzy.
– Co na to mówi jego córka?
– Ta Kaśka? To też małpa, ale Kunika nienawidzi, bo on podobno strasznie maltretował jej matkę.
– Umarła?
– Kto?
– Pierwsza żona pana Kunika?
– Jakiego pana? – zaperzył się Ponimirski. – Łajdaka, chama, nie pana. Pan to jestem ja! Rozumie osoba?
– Rozumiem – zgodził się Dyzma – a więc umarła?
– Po pierwsze, nic mnie to nie obchodzi, po drugie, umarła już dawno. Proszę mi dać papierosa.
Zapalił i, puszczając misterne kółka dymu, zamyślił się głęboko.
Dyzma zauważył, że Ponimirski jest dziś znacznie spokojniejszy i dlatego zaryzykował zapytanie: –