Tadeusz Dołęga-mostowicz

Kariera Nikodema Dyzmy


Скачать книгу

nowych sto milionów, a to już suma, która wpłynie zbawiennie na naszą katastrofalną ciasnotę gotówkową. Królu złoty! Powinien pan o tym koniecznie pogadać z ministrem Jaszuńskim.

      – Mówiliśmy już z nim wiele na ten temat i kto wie... – Urwał, a jednocześnie pomyślał: To mocny łeb, niech tego starego diabli wezmą. Taki to i ministrem chyba mógłby zostać!

      Kunicki nie ustawał w rozważaniu kwestii. Wytaczał argumenty, robił zastrzeżenia i wątpliwości, żeby je natychmiast rozbić logicznym rozumowaniem, seplenił coraz więcej, mówił coraz prędzej i z emocji wymachiwał batem.

      Tymczasem droga zawróciła do lasu i jechali teraz wśród wysokopiennych sosen.

      Na obszernej polanie piętrzyły się sągi drewna wzdłuż wąskich szyn kolejki polowej. Właśnie miniaturowy parowozik zaczął sapać i syczeć, usiłując ruszyć z miejsca kilkanaście wagonetek, naładowanych wielkimi klocami. Dopomagały mu w tym dwa szeregi robotników popychających z obu stron wagonetki.

      Ludzie zdejmowali czapki, lecz w ukłonach tych wyczuwało się niechęć, nawet wręcz nieżyczliwość. Ogorzały jegomość w siwej kurtce podszedł do powoziku i zaczął coś mówić, lecz Kunicki mu przerwał: – Panie Starkiewicz, ukłoń się pan, to jest właśnie pan Dyzma, pan administrator generalny.

      Jegomość zdjął czapkę i obrzucił Dyzmę uważnym spojrzeniem. Ten ukłonił się z lekka.

      Przez kilka minut, podczas których Kunicki wypytywał Starkiewicza o jakieś dane, Nikodem rozglądał się z zaciekawieniem wśród olbrzymich mas nagromadzonego drewna, baraków skleconych z desek, wokół polany pełnej świstu pił i pojęków siekier. Gdy ruszyli dalej, Kunicki rozpoczął fachowy wykład o gatunkach drewna, stanie eksploatacji, trudnościach w uzyskaniu pozwoleń na wyręby we własnym lesie i o drzewostanie w tych okolicach. Cytował paragrafy ustaw, cyfry, ceny i od czasu do czasu zerkał w stronę towarzysza, którego mina wyrażała skupioną uwagę.

      W istocie Dyzmę ogarnęło przerażenie. Wszystko to waliło się na jego świadomość coraz gwałtowniejszą lawiną pojęć i spraw, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Czuł się jak człowiek, na którego wywrócono stóg siana. Stracił wszelką orientację i zrozumiał, że absolutnie nie da sobie z tym rady, żadną miarą nie zdoła opanować sytuacji bodaj o tyle, aby się nie skompromitować i nie ośmieszyć, mówiąc prościej – nie wsypać.

      Kiedy zwiedzili już stację drzewną w lesie rządowym, tartaki przy dworcu kolejowym, fabrykę mebli, wykańczaną właśnie papiernię i budowę magazynów, zamęt w głowie Dyzmy wzrósł do tego stopnia, że najchętniej uciekłby zaraz. Piętrzyła się przed nim niebosiężna góra interesów niezrozumiałych, spraw przedziwnie a tajemniczo zazębiających się wzajemnie, poznawał nowych ludzi będących kierownikami tych spraw, mówiących o nich ze znawstwem i takimi skrótami, że nic z tego wyłowić nie potrafił. Pocieszał się jedynie spostrzeżeniami, że Kunicki nie widzi jego przygnębienia, biorąc je za skupioną rozwagę i pilną obserwację. Widocznie tak był zaabsorbowany funkcją informowania swego administratora, że nie miał czasu zauważyć jego depresji.

      Zbliżała się już trzecia, gdy zatrzymali się znowu przed pałacem.

      – Widzi pan – rzekł Kunicki oddając lejce stajennemu – że moje Koborowo to obiekt niemały. Niemały i, dalibóg, pomyślany logicznie, i nastawiony na dobry i stały dochód. Jeżeli w praktyce tak nie jest, to już zasługa naszej biurokracji i chwiejnej polityki gospodarczej. W tych warunkach można wiele, bardzo wiele zrobić, ale to już rzecz pańska i pański kłopot, kochany panie Nikodemie.

      Obiad jedli we dwójkę, bo panie wyjechały samochodem do Grodna po zakupy. W Koborowie karmiono obficie i wykwintnie, toteż Dyzma przy czarnej kawie, na którą przeszli do gabinetu, czuł się niezwykle ociężały.

      Natomiast żywy jak rtęć Kunicki nie ustawał w objaśnianiu gospodarki koborowskiej. Otwierał szafy, szuflady, wyciągał segregatory, rachunki, korespondencję i mówił bez przerwy. Nikodem bliski już był rozpaczy, gdy staruszek, zebrawszy w małych rączkach grubą plikę ksiąg i papierów, zakończył: – Widzę, że pan jest już trochę zmęczony, należy się przecie wypoczynek po podróży. Zatem jeżeli pan pozwoli, wszystkie te materiały odeślę do pańskiego pokoju, a pan może je wieczorem przejrzy. Dobrze?

      – Dobrze, z przyjemnością.

      – Nie zdrzemnąłby się pan teraz, kochany panie Nikodemie, co?

      – Wie pan, że rzeczywiście.

      – No, to przyjemnej drzemki, przyjemnej drzemki, odprowadzę pana. A niech pan łaskawie zwróci uwagę na daty w korespondencji z Dyrekcją Lasów Państwowych. Przecie to skandal, żeby przetrzymywano sprawy po trzy miesiące bez odpowiedzi, bo... No, ale o tym potem. Niechże pan wypoczywa. Kolację mamy o ósmej.

      Nikodem zdjął buty i rozciągnął się na kanapie, lecz zasnąć nie mógł. Myśli kłębiły się pod czaszką dokuczliwie, niemal boleśnie. Co robić? Co robić? Czy z miejsca zrezygnować i przyznać się staremu, czy próbować zorientować się w materiale tak beznadziejnie trudnym i skomplikowanym? Gdyby potrafił tego dokonać, mógłby się utrzymać w Koborowie ze dwa, może trzy miesiące... Bo dłużej żadną miarą nie wytrwa. Przecie stary po to go zaangażował, żeby on u ministra wyrobił te różne ustępstwa. Taki cwany piernik, a sam siebie nabrał... Jak by tu sobie poradzić? Szlag może trafić...

      Dwugodzinne wypoczywanie zmęczyło go jeszcze bardziej, niż cały ranek i przedpołudnie, tak pracowicie spędzone. Wypalił kilkanaście papierosów i dym napełniający pokój zaczął go męczyć. Wstał, przeszedł do sąsiedniego gabineciku, gdzie na biurku leżała cała sterta ksiąg i dokumentów, z którymi miał się zapoznać. Zaklął w duchu i zawrócił. Przypomniał sobie, że może otworzyć drzwi na taras i wyjść do parku.

      Park, znakomicie utrzymany, musiał zajmować większą przestrzeń, ponieważ Nikodem, wciąż idąc przed siebie, nie mógł dojrzeć jego końca. Wśród starych dębów, kasztanów, lip i klonów biegły we wszystkich kierunkach gładkie jak krople wody do siebie podobne ścieżki i dróżki. Tu i zabłądzić łatwo – pomyślał Dyzma i się rozejrzał. W każdym razie pałac jest w północnej stronie.

      Tu i ówdzie pod wielkimi drzewami znajdowały się kamienne lub drewniane ławki. Po kilkunastu minutach przechadzki Nikodem wybrał znajdującą się w gęstym cieniu i usiadł. Natychmiast powróciły dręczące myśli: co robić, jak sobie dać radę, co wykombinować?

      Wtem usłyszał gwizdanie, po chwili szybkie kroki tuż za sobą. Obejrzał się. Wąską alejką szedł młody, niezwykle elegancko ubrany mężczyzna z połyskującym monoklem w oku. Tuż za nim biegł na krzywych nóżkach miniaturowy piesek o głowie nietoperza. Ratlerek dostrzegł Dyzmę i zaczął ujadać. Wówczas młody człowiek zatrzymał się, zmierzył Nikodema wzrokiem i skierował się ku niemu. Mógł mieć około trzydziestki, szczupły, wysoki. Wzrost jego przedłużała nieproporcjonalnie długa szyja, zakończona bladą, malutką a okrągłą twarzą przypominającą twarze chorowitych dzieci. Wyniosły i pogardliwy wyraz rysów stanowił na niej taki sam kontrast, jak i tkwiące w czerwonych obwódkach ogromne niebieskie oczy patrzące z jadowitą ironią. Pod ich spojrzeniem Dyzma zmieszał się, tym bardziej że młody człowiek stanął przed nim i przyglądał się impertynencko. Ki diabeł – pomyślał Dyzma.

      Ten wyciągnął w jego kierunku bardzo długi palec wskazujący i zapytał skrzeczącym głosem: – Kto pan jest?

      Nie wiedząc, co zrobić, Dyzma wstał.

      – Jestem administratorem, nowym administratorem.

      – Nazwisko?

      – Dyzma, Nikodem Dyzma.

      Piesek ujadał, skacząc pokracznie wokół nóg swego pana.

      – Tak? Dyzma?