Tadeusz Dołęga-mostowicz

Kariera Nikodema Dyzmy


Скачать книгу

swej propozycji.

      – Oczywiście, szanowny panie, czarowników dziś nie ma. Che, che, che... A trudno wymagać od najżyczliwszego, od najłaskawszego przyjaciela, żeby zajmował się sprawami, które zna tylko z opowiadania. Wszak prawda?

      – Rzeczywiście.

      – Wie pan co, mam na myśl! Panie Dyzma, drogi przyjacielu, niechże mi pan wyświadczy łaskę i przyjedzie do mnie, do Koborowa, na kilka tygodni. Wypocznie pan, użyje pan wsi, powietrze wspaniałe, konna jazda, mam motorówkę na jeziorze... A i przyjrzy się pan memu gospodarstwu, tartakom, no, panie złoty?! Zrobione?

      Ta propozycja tak zaskoczyła Dyzmę, aż usta otworzył. Kunicki jednak nie przestawał nalegać, wychwalać zalet odpoczynku, wsi, sosnowego lasu, zapewniać, że i jego panie będą mu wdzięczne za tak wielką atrakcję, jak przyjazd gościa z Warszawy.

      – Ależ, panie – przerwał Dyzma – gdzie mnie tam teraz myśleć o odpoczynku. Ja za dużo, niestety, odpoczywam.

      – O, tego chyba nigdy nie za dużo.

      – Jestem bezrobotny – blado uśmiechnął się Dyzma.

      Spodziewał się wyrazu rozczarowania i zdumienia na twarzy staruszka, ten jednak wybuchnął śmiechem: – Che, che, che, a to z pana kawalarz. Bezrobotny! Oczywiście, z handlem i z przemysłem teraz krucho. Trudno o intratne stanowiska, a znowuż służba państwowa, to, panie, dużo honoru, a dochodu mało. Pensje urzędnicze nawet na dygnitarskich szczeblach nie są do pozazdroszczenia.

      – Wiem coś o tym – potwierdził Dyzma – sam przez trzy lata byłem na państwowej służbie.

      Nagle Kunickiemu rozjaśniło się w głowie. Takiś sprytny, bratku! – pomyślał. – Ano tym lepiej, skoro darmo brać nie chcesz.

      – Wielce szanowny panie – zaczął – od chwili, gdy pana poznałem, od razu mnie coś piknęło, że Bóg mi cię zsyła. Obyż to się sprawdziło. Panie Dyzma, panie Nikodemie złoty, akurat okoliczności z obu stron tak świetnie się składają. Pan jest w poszukiwaniu dobrego stanowiska, a ja już doszedłem do tego wieku, kiedy człowiek za wiele sił nie ma. Przyjacielu szanowny, nie gniewajże się na moją śmiałość, ale co by pan powiedział, gdybym zaproponował objęcie, że tak powiem, generalnej administracji moimi majątkami i zakładami przemysłowymi. Niech szanowny pan nie sądzi, że to mały obiekt. Sporo tego jest, machina jak się patrzy.

      – Nie wiem, czy potrafiłbym. Zupełnie nie znam się na tym – powiedział szczerze Dyzma.

      – O, proszę szanownego pana – zaoponował Kunicki – łatwo się pan z tym zapozna. Zresztą tam na miejscu to już jakoś ja sam daję sobie radę, ale wie pan, te wyjazdy, te rozmowy z urzędami, to dobijanie się o łaskę byle jakiegoś tam pana Olszewskiego, załatwianie spraw w ministerstwach – do tego już jestem za stary. Tu trzeba kogoś energicznego, ustosunkowanego, przed kim różni Olszewscy dudy w miech; no i młodego. Szanowny pan chyba jeszcze i czterdziestki nie ma?

      – Skończyłem trzydzieści sześć.

      – O! To mi wiek! Królu złoty, nie odmawiajże mi. Będzie pan miał wygodne mieszkanie, albo z nami w pałacu, albo w osobnym pawilonie, jak pan zechce. Konie do dyspozycji, samochód do dyspozycji. Kuchnia dobra, do miasta niedaleko, a jeśli pan zechce w Warszawie swoich przyjaciół odwiedzić, najuprzejmiej proszę. Słowem, żadnego skrępowania. A co do warunków, to już pan zechce łaskawie określić.

      – Hm – bąknął Dyzma – doprawdy nie wiem.

      – Powiedzmy więc tak: tantiema trzydzieści procent od zwiększonego przez pana dochodu, zgoda?

      – Zgoda – kiwnął głową Dyzma nie bardzo orientując się, na co się zgadza.

      – A pensja, powiedzmy... dwa tysiące miesięcznie.

      – Ile? – zdziwił się Dyzma.

      – No, dwa tysiące pięćset. No i koszty rozjazdów. Zgoda? No, rękę!

      Dyzma półprzytomnie uścisnął drobną dłoń staruszka. Ten, zaróżowiony i uśmiechnięty, nie przestając na chwilę seplenić, wydobył ogromnych rozmiarów wieczne pióro, zapełnił karteluszek papieru kilkunastu wierszami drobnych okrągłych literek i podsunął Dyzmie do podpisu. Podczas zaś gdy „kochany pan Nikodem” zaopatrywał swoje nazwisko precyzyjnym a wielce skomplikowanym zakrętasem, Kunicki odliczył z pucołowatego pugilaresu kilkanaście szeleszczących banknotów.

      – Oto pięć tysięcy zaliczki, służę uprzejmie, a teraz...

      Zaczął omawiać wyjazd Dyzmy i inne związane z tym kwestie. No, stary Kunicki, niechże ci ktoś powie, że nie potrafisz załatwić swoich interesów!

      Istotnie, Leon Kunicki słynął z niesłychanego sprytu i rzadko mu się zdarzyło stracić na dobrze wybranych i błyskawicznie przeprowadzanych transakcjach. W kilka minut później, gdy na korytarzu ucichły kroki oddalającego się Dyzmy, stanął na środku pokoju i zatarł ręce.

      Zaczynało już świtać. Na seledynowym kloszu nieba z trudem tylko można było dostrzec topniejące punkciki gwiazd. Systematyczne szeregi latarń jaśniały chorowitym białym światłem. Nikodem Dyzma szedł ulicami, w których pustce klaszczące echo jego kroków brzmiało ostro i donośnie.

      Zdarzenia ubiegłego wieczoru zbiły się w jego świadomości w pstre kłębowisko wrażeń, migotliwych, goniących się wzajemnie i nieuchwytnych. Wiedział, że zdarzenia te ogromną dla niego mają wagę, lecz ich istoty ogarnąć nie umiał. Czuł, że niespodziewanie spadło nań szczęście, lecz na czym polegało, co oznaczało, skąd się wzięło i dlaczego – nie pojmował.

      Im dłużej nad tym myślał, tym zdawało mu się mniej prawdopodobne, bardziej fantastyczne i niedorzeczne.

      Wówczas zatrzymywał się przerażony, ostrożnie sięgał do kieszeni i gdy palce namacały gruby plik sztywnych banknotów, uśmiechał się do siebie. Nagle zdał sobie sprawę z jednego: jest bogaty, bardzo bogaty. Zatrzymał się we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Maria! Pięć tysięcy złotych!

      – To ci forsa! – powiedział głośno.

      Instynkt wielu lat biedowania odezwał się w nim naturalnym odruchem: trzeba oblać. I chociaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skręcił w Grzybowską, gdzie – jak wiedział – knajpa Icka jest już otwarta. Przezornie wyciągnął jedną stuzłotówkę i ulokował ją w osobnej kieszeni. Pokazywanie takiej kupy pieniędzy u Icka nie należało do bezpiecznych.

      Pomimo wczesnej pory u Icka był tłok. Dorożkarze, szoferzy taksometrów, kelnerzy z restauracji już zamkniętych, sutenerzy przepijający nocny dochód swoich „narzeczonych”, męty podmiejskie wracające z pomyślnego żeru – wszystko to zapełniało niewielkie dwa pokoiki przyciszonym gwarem rozmów i brzękiem szkła.

      Nikodem wypił dwie szklaneczki wódki, przekąsił zimnym wieprzowym kotletem i kiszonym ogórkiem. Przyszło mu na myśl, że to niedziela i że Walenty nie pójdzie do roboty. Niech chamy znają inteligencję – pomyślał. Kazał sobie dać butelkę wódki i kilo kiełbasy, skrupulatnie przeliczył resztę i wyszedł.

      Zbliżał się już do Łuckiej, gdy nagle spostrzegł Mańkę. Stała oparta o mur i patrzyła przed siebie. Nie wiedział sam dlaczego, ale ucieszył się tym spotkaniem.

      – Dobry wieczór, panno Maniu! – zawołał wesoło.

      – Dobry wieczór – odparła, przyglądając się mu ze zdziwieniem. – Cóż to pan po nocy się włóczy?

      – Czemu to panna Mania spać nie idzie?

      – Chyba już pójdę – odparła z rezygnacją.

      Dyzma obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Wydała mu się ładniejsza niż zwykle. Wątła była, to prawda,