musieli albo znaleźć sobie inne zajęcie, albo pracować potajemnie i nieustannie narażać się na zdemaskowanie.
Jednym z takich właśnie ludzi był Thomas Nugent. Dla całego świata, dziennikarzy i rządu był emerytowanym prawnikiem, którego gwiazda nieco już przygasła, mało ważnym człowiekiem dnia wczorajszego, w rzeczywistości zaś kierował organizacją, która sposobem funkcjonowania do złudzenia przypominała tajną agendę rządową, a wcale nie tak dawno temu stanowiła część służb wywiadowczych Korony. Pod kierownictwem Nugenta jej naczelnym celem było udaremnianie poczynań władz religijnych, a przy okazji nierzucanie się w oczy i udawanie nieszkodliwej. Wszystko to wymagało pomysłowości, odwagi i szczęścia i na razie organizacja pozostawała nieodkryta. Kryjąc się pod niewinną, mylącą nazwą prowadziła przeróżne misje – niebezpieczne, skomplikowane, nudne, a czasem po prostu sprzeczne z prawem. Nigdy wcześniej nie musiała jednak chronić sześciomiesięcznego dziecka przed wpadnięciem w ręce ludzi, którzy chcieli je zabić.
* * *
W sobotę Malcolm mógł – uporawszy się z porannymi obowiązkami w Pstrągu – przejść na drugi brzeg rzeki i odwiedzić klasztor.
Zapukał do kuchennych drzwi, wszedł i zastał siostrę Fenellę przy skrobaniu ziemniaków. Napatrzywszy się na pracę matki, wiedział, że istnieje inny, skuteczniejszy sposób radzenia sobie z ziemniakami i gdyby dostał ostry nóż, mógłby go nawet zademonstrować poczciwej zakonnicy, ale na razie trzymał język za zębami.
– Przyszedłeś mi pomóc, Malcolmie?
– Jeśli tego siostra chce... Ale właściwie to chciałem siostrze coś powiedzieć.
– Weź się za te brukselki.
– Dobrze.
Wyjął z szuflady najostrzejszy nóż i w bladym lutowym świetle położył przed sobą na stole kilka pędów z brukselkami.
– Pamiętaj, żeby je nacinać na krzyż od dołu – przypomniała mu siostra Fenella.
Powiedziała mu kiedyś, że kiedy postawi się na brukselce symbol Zbawiciela, diabeł nie będzie mógł do niej wniknąć. Wtedy zrobiło to na nim ogromne wrażenie, dzisiaj jednak już wiedział, że chodziło po prostu o to, by brukselki równo się gotowały. Matka mu to wytłumaczyła, ale zastrzegła przy okazji:
– Tylko nie kłóć się o to z siostrą Fenellą. To dobrotliwa staruszka, niech sobie myśli, co chce. Nie rób jej przykrości.
Malcolm wiele by zniósł, żeby tylko nie sprawić przykrości siostrze Fenelli, którą darzył głębokim, nieskomplikowanym oddaniem.
– No dobrze, co chciałeś mi powiedzieć? – zapytała, gdy usadowił się na starym stołku obok niej.
– Wie siostra, kto nas wczoraj odwiedził w Pstrągu? Trzech dżentelmenów przybyło na kolację i jednym z nich był pan Nugent, lord kanclerz Anglii. Były lord kanclerz. Ale to nie wszystko. Spoglądali na drugi brzeg rzeki, w stronę klasztoru, i byli go ogromnie ciekawi. Rozpytywali się o was: z jakiego zakonu jesteście, czy przyjmujecie gości, a jeśli tak, to jakich, a w końcu zapytali, czy opiekowałyście się kiedyś dzieckiem...
– Nieletnim – wtrąciła Asta.
– Właśnie, nieletnim. Miałyście tu kiedy jakiegoś nieletniego?
Siostra Fenella przestała skrobać ziemniaki.
– Lord kanclerz Anglii? – spytała. – Jesteś pewien?
– Tata był pewien, widział jego portret w gazecie i go rozpoznał. Chcieli zjeść na osobności, w Sali Tarasowej.
– Lord kanclerz we własnej osobie?
– Były lord kanclerz. Siostro Fenello, co robi lord kanclerz?
– O, to ważna osobistość. Bardzo wysoko postawiona. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby miał coś wspólnego z prawem. Albo z rządem. Czy był bardzo wspaniały i dumny?
– Nie. To znaczy, tak, był dżentelmenem, to łatwo stwierdzić, ale był też miły i przyjazny.
– I chciał wiedzieć...
– ...czy kiedykolwiek przyjmowałyście w klasztorze jakieś małe dziecko. Musiałybyście się nim opiekować.
– I co mu odpowiedziałeś, Malcolmie?
– Że nie. A przyjmowałyście?
– Za moich czasów nie. Wielkie nieba, myślisz, że powinnam o tym wspomnieć siostrze Benedikcie?
– Pewnie tak. Pomyślałem sobie, że może lord kanclerz szuka miejsca, w którym mógłby ulokować jakiegoś ważnego nieletniego, na przykład wracającego do zdrowia. Może jest jakieś dziecko z królewskiego rodu, o którym nic nie wiemy, bo ciężko chorowało albo wąż je ukąsił...
– Dlaczego ukąsił je wąż?
– Dlatego że jego niania się zagapiła, zaczytała się w czasopiśmie albo się z kimś zagadała, a tymczasem wąż się podkradł, rozległ się krzyk, ona się odwraca, patrzy, a tam wąż wgryziony w dzieciaka! Miałaby okropne kłopoty taka niania, mogłaby nawet pójść do więzienia. Ale potem, jak by już dziecko zostało wyleczone z tego ukąszenia, to by je czekała rekonwalescencja. Wtedy król, premier i lord kanclerz szukaliby dla niego dobrego miejsca na tę rekonwalescencję. I oczywiście nie chcieliby go zostawić w miejscu, w którym ludzie nie mają doświadczenia z dziećmi.
– Rzeczywiście, rozumiem. To ma sens. Myślę, że jednak powinnam powiedzieć o tym przynajmniej siostrze Benedikcie. Ona będzie wiedziała, co robić.
– Gdyby na serio o czymś takim myśleli, to chybaby przyszli z wami porozmawiać. To znaczy, my w Pstrągu dużo widzimy, ale najlepiej byłoby zapytać tutaj, prawda?
– Chyba że nie chcieliby, żebyśmy my o tym wiedziały – zauważyła siostra Fenella.
– Ale pytali, czy często z wami rozmawiam, i odpowiedziałem, że tak, bardzo często, bo przecież pomagam wam w pracy. Musieli się więc spodziewać, że coś powiem, a nie kazali mi o tym milczeć.
– Słuszna uwaga – przyznała siostra Fenella i wrzuciła ostatni oskrobany ziemniak do wielgachnego rondla. – Bardzo to wszystko ciekawe. Może napiszą list do przeoryszy, zamiast przyjeżdżać? O ile naprawdę chodzi im o azyl.
– Azyl? – Brzmienie tego słowa przypadło Malcolmowi do gustu. Oczami wyobraźni już widział, jak należałoby je przeliterować. – A co to jest?
– Kiedy ktoś złamał prawo i był ścigany przez władze, mógł się udać do świętego miejsca i poprosić o azyl. Dopóki nie opuścił świątyni, nie mógł zostać aresztowany.
– Ale to dziecko nie mogło złamać prawa! W każdym razie jeszcze nie.
– Istotnie, ale prawo takie przysługiwało także uchodźcom: ludziom, którzy nie z własnej winy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Ich też nikt nie mógł aresztować, dopóki przebywali w azylu. Niektóre kolegia udzielały azylu akademikom, ale nie wiem, czy nadal to robią.
– Nie, akademikiem raczej też by nie mogło być. To małe dziecko. Mam obkroić wszystkie te brukselki?
– Zostaw dwa pędy. Będą na jutro.
Siostra Fenella zebrała odrzucone liście, pocięła gołe pędy na pół tuzina kawałków i wrzuciła wszystko do kubła dla świń.
– Co zamierzasz dzisiaj robić, Malcolmie?
– Popływam kanoe. Rzeka trochę wezbrała, więc będę musiał być ostrożny, ale chcę je wyczyścić i wyszykować na błysk.
– Planujesz jakieś dalekie rejsy?
–