Przyślesz nam pocztówkę?
– Oczywiście! Albo mogłaby siostra popłynąć ze mną.
– Kto by wtedy gotował siostrom?
– Mogłyby sobie urządzać pikniki. Albo stołować się w Pstrągu.
Siostra Fenella roześmiała się i zaklaskała w dłonie. We wpadającym przez zakurzone okna bladym świetle słońca Malcolm widział, jak bardzo popękaną i zaczerwienioną ma skórę na palcach.
Ależ to ją musi boleć, pomyślał. Za każdym razem, kiedy wkłada ręce do gorącej wody.
Nigdy jednak nie słyszał, żeby się skarżyła.
* * *
Po południu poszedł do przybudówki obok domu i ściągnął okrywającą kanoe brezentową płachtę. Obejrzał je od dziobu po rufę, cal po calu, i oskrobał z nagromadzonego przez zimę oślizłego zielonego nalotu. Paw Norman zajrzał do szopy, ciekaw, czy znajdzie tam coś do jedzenia, a gdy niczego nie znalazł, z dezaprobatą zatrzepotał głośno skrzydłami.
Drewniany kadłub La Belle Sauvage był solidny i zdrowy, tylko farba zaczynała z niego obłazić i Malcolmowi przyszło do głowy, żeby zdrapać starą nazwę i napisać ją jeszcze raz, na nowo, porządnie. Teraz była wymalowana na zielono, ale czerwony bardziej by się rzucał w oczy. Może gdyby załapał się do jakichś drobnych robótek w warsztacie szkutniczym w Medley, daliby mu w zamian niedużą puszkę czerwonej farby.
Wyciągnął kanoe na pochyłą nadrzeczną łączkę i przez moment zastanawiał się nawet, czy od razu nie spłynąć z biegiem rzeki do Medley i trochę się nie potargować, ale odłożył to na inny dzień i powiosłował kawałek pod prąd, zanim skręcił w Duke’s Cut, jeden ze strumieni łączących rzekę z Kanałem Oksfordzkim.
Miał szczęście: barka pasażerska wchodziła akurat do śluzy, więc wśliznął się za nią. Czasami musiał czekać dobrą godzinę, próbując przekonać pana Parsonsa, żeby zgodził się prześluzować tylko La Belle Sauvage, ale śluzowy był wielkim zwolennikiem wszelkich regulaminów – a także nierobienia niczego ponad to, co absolutnie konieczne. Nie miał jednak nic przeciwko temu, żeby Malcolm śluzował się razem z innymi przepływającymi akurat łódkami.
– Dokąd to się wybierasz, Malcolmie?! – zawołał, gdy szeroki strumień siknął z drugiego krańca śluzy i poziom wody zaczął raptownie opadać.
– Na ryby! – odkrzyknął Malcolm.
Zwykle tak właśnie odpowiadał i czasem była to odpowiedź zgodna z prawdą. Dzisiaj jednak nie mógł przestać myśleć o tej puszce czerwonej farby i postanowił, że popłynie do składziku szkutniczego w Jericho, ot tak, żeby zorientować się w cenach. Oczywiście mogło się okazać, że akurat nie mają czerwonej farby, ale bardzo lubił ten składzik.
Znalazłszy się na kanale, wiosłował miarowo z biegiem nurtu, mijając działki i boiska szkolne, aż dotarł na północne obrzeża Jericho, do kolonii ceglanych szeregowców, w których mieszkały rodziny robotników z huty Eagle Ironworks i stalowni Fell Press. Status okolicy bardzo się ostatnio podniósł, ale wciąż pozostały w niej stare zakamarki i mroczne zaułki, porzucony cmentarz i kościół, którego dzwonnica w stylu włoskim stała niby na straży nad warsztatem szkutniczym i składzikiem.
Zachodnim brzegiem kanału – prawym z punktu widzenia Malcolma – biegła ścieżka holownicza, która wymagała pilnego odchwaszczenia. Przy samym brzegu rósł gąszcz roślin wodnych. Płynący coraz wolniej Malcolm dostrzegł jakiś ruch w trzcinach. Poczekał, aż kanoe znieruchomieje w gęstwinie, a potem bezszelestnie pchnął je pomiędzy sztywne badyle i patrzył, jak perkoz dwuczuby gramoli się na ścieżkę, niezgrabnie kolebiąc się na boki, przechodzi przez nią i zanurza się w rozlewisku ciągnącym się po jej drugiej stronie. Najciszej, jak tylko potrafił, i bardzo powoli Malcolm popchnął kanoe jeszcze głębiej w trzciny, skąd widział, jak perkoz potrząsa łebkiem i płynie na spotkanie partnerki.
Słyszał już wcześniej, że w tej okolicy można spotkać perkozy dwuczube, ale nie do końca wierzył tym zapewnieniom – a teraz proszę: miał dowód. Postanowił wrócić w późniejszej porze roku i zobaczyć, czy będą tu gniazdować.
Kiedy siedział w kanoe, trzciny sięgały mu ponad głowę i przypuszczał, że dopóki się nie rusza, jest zupełnie niewidoczny. Za plecami usłyszał dwa głosy, męski i damski. Siedział nieruchomo jak posąg, gdy dwoje zaaferowanych sobą nawzajem ludzi przeszło tuż obok. Mijał ich już wcześniej. To była para zakochanych na przechadzce, trzymających się za ręce i poprzedzanych przez dajmony – dwa ptaszki, które podfruwały kawałeczek naprzód, żeby chwilę poszeptać między sobą, po czym znów zrywały się do lotu i odskakiwały nieco dalej.
Asta przyjęła akurat postać zimorodka i przysiadła na nadburciu kanoe. Kiedy zakochani przeszli, podfrunęła na ramię Malcolma i szepnęła mu do ucha:
– Widzisz tamtego mężczyznę? Obserwuj go...
Malcolm dopiero teraz go zauważył. Na ścieżce holowniczej pod rosnącym kilka jardów dalej dębem stał mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym i filcowym kapeluszu, ledwie widoczny pomiędzy łodygami trzcin. Wyglądał, jakby schronił się tam przed deszczem, tyle że wcale nie padało. Jego szary płaszcz i kapelusz idealnie wtapiały się w późne popołudnie, przez co był równie trudny do wypatrzenia jak perkozy – a nawet trudniejszy, pomyślał Malcolm, bo przecież nie miał czubka.
– Co on robi? – zapytał szeptem.
Asta zmieniła się w muchę i odleciała jak tylko mogła najdalej od Malcolma. Zatrzymała się, kiedy oddalenie zaczęło sprawiać jej ból, i przysiadła na samym czubku łodygi sitowia, żeby dobrze widzieć nieznajomego. Starał się nie rzucać w oczy, ale szło mu to tak nieporadnie i był z tym tak nieszczęśliwy, że równie dobrze mógłby wymachiwać flagą. Asta dostrzegła jego dajmona, kotkę, która przekradała się wśród najniższych gałęzi dębu, gdy mężczyzna spoglądał wzdłuż ścieżki to w jedną stronę, to w drugą. W pewnym momencie kotka prychnęła cicho, mężczyzna podniósł na nią wzrok, a ona zeskoczyła mu na ramię... i przy okazji wypuściła coś, co trzymała w pyszczku.
Mężczyzna sapnął ze zgrozą. Jego dajmon zeskoczył na ziemię i oboje zaczęli się rozglądać, szukać pod drzewem, na skraju wody, w skąpej trawie.
– Co upuściła? – zapytał szeptem Malcolm.
– Wyglądało jak orzech. Było podobnej wielkości.
– Widziałaś, gdzie upadł?
– Tak mi się wydaje. Odbił się od pnia u dołu i wpadł pod krzak. Widzisz? Udają, że wcale go nie szukają...
I rzeczywiście, udawali. Jakiś człowiek z dajmonem-psem zbliżał się ścieżką i gdy mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym czekał, aż tamten go minie, udawał, że patrzy na zegarek, potrząsa ręką, podnosi nadgarstek do ucha, zdejmuje zegarek, nakręca go... Nieznajomy z psem poszedł sobie, a wtedy ten w płaszczu założył zegarek i wrócił do poszukiwań upuszczonego przez dajmona przedmiotu. Było widać, że się denerwuje; język ciała jego dajmona wyrażał przeprosiny. Razem tworzyli istne studium rozpaczy.
– Moglibyśmy im pomóc – zasugerowała Asta.
Malcolm był rozdarty. Widział jeszcze perkozy i miał wielką ochotę je poobserwować, ale mężczyzna wyraźnie był w potrzebie, a bystrooka Asta prędko znalazłaby zgubę, czymkolwiek owa zguba była. Nie trwałoby to nawet minuty.
Zanim jednak zdążył jakoś zareagować, mężczyzna w płaszczu przykucnął, wziął swojego kociego dajmona na ręce i żwawo oddalił się po ścieżce holowniczej, jakby postanowił udać się po pomoc. Malcolm czym prędzej wycofał kanoe z trzcin i pośpiesznie powiosłował