mieć swoje pisanie i książki.
„My, wspólnie z waszymi ojcami i matkami, mądrze wybierzemy dla was mężów, gdy nadejdzie pora – mówiła Ciotka Estée. – Nie macie powodu do niepokoju. Uczcie się pilnie, ufajcie, że starsi będą wiedzieli, co jest dla was najlepsze, a wszystko ułoży się jak trzeba. Będę się o to modliła”.
Jednak pomimo dołeczków w policzkach i przyjaznego uśmiechu Ciotki Estée górę brała wersja Ciotki Widali. Pojawiała się w moich snach: szklarnia rozpryskiwała się na kawałki, potem następowało rozdzieranie, rozrywanie, deptanie racicami, a różowe, białe i śliwkowe fragmenty mego ciała były rozrzucone po ziemi. Grozą napełniała mnie myśl, że dorosnę na tyle, by móc wyjść za mąż. Nie wierzyłam w mądry wybór Ciotek: bałam się, że poślubię płonącego kozła.
Różowe, białe i śliwkowe sukienki były zarezerwowane dla specjalnych dziewcząt, takich jak my. Zwyczajne dziewczęta z Ekonorodzin ubierały się zawsze tak samo – w szkaradne, podobne do ubrań ich matek peleryny, szare i w wielobarwne paski. Zamiast haftu krzyżykowego i szydełkowania uczyły się tylko zwykłego szycia, robienia papierowych kwiatów i tego rodzaju zajęć. W przeciwieństwie do nas nie miały poślubić najlepszych mężczyzn – Synów Jakuba oraz innych Komendantów i ich synów – chociaż mogły zostać wybrane, jeśli po osiągnięciu dorosłości okazywały się wystarczająco ładne.
Nikt tak nie mówił. Nie należało się pysznić urodą, to nie było skromne, nie należało też zwracać uwagi na urodę innych. Mimo to my, dziewczęta, znałyśmy prawdę: lepiej być ładną niż brzydką. Nawet Ciotki więcej troski okazywały tym ładnym. Jeśli jednak zostałaś zawczasu wybrana, uroda nie odgrywała aż tak wielkiej roli.
Nie miałam zeza jak Huldah, nie marszczyłam czoła jak Shunemit, nie miałam trzech włosków brwiowych na krzyż jak Becka, a jednak byłam nieukończona. Moja pucułowata twarz przypominała ciastka z oczkami z rodzynek i zębami z pestek dyni, te, które piekła dla mnie Zilla, moja ulubiona Marta. Chociaż nie byłam szczególnie ładna, byłam bardzo, ale to bardzo wybrana: nie tylko wybrana zawczasu, by poślubić Komendanta, lecz także wybrana przez Tabithę, moją matkę.
Oto co opowiadała mi Tabitha:
– Udałam się na spacer do lasu, gdzie natrafiłam na zaczarowany zamek, w którym zamknięto wiele dziewczynek, i żadna z nich nie miała matki, a złe wiedźmy rzuciły na nie zaklęcie. Miałam magiczny pierścień, którym otworzyłam zamek, ale mogłam uratować tylko jedną dziewczynkę. Dokładnie im się przyjrzałam i wreszcie z całej tej gromady wybrałam ciebie!
– Co się stało z innymi? – pytałam. – Z innymi dziewczynkami?
– Uratowały je inne matki – odpowiadała Tabitha.
– One też miały magiczne pierścienie?
– Oczywiście, kochanie. Aby zostać matką, musisz mieć magiczny pierścień.
– Gdzie jest magiczny pierścień? – pytałam. – Gdzie on teraz jest?
– Tu, na moim palcu – mówiła matka, pokazując czwarty palec lewej dłoni. Serdeczny, jak go nazywała. – Ale mój pierścień miał tylko jedno życzenie, które zużyłam na ciebie. Teraz jest więc zwyczajnym matczynym pierścionkiem.
Wtedy wolno mi było przymierzyć pierścionek, cały złoty, z trzema diamentami: jednym dużym i dwoma mniejszymi po bokach. Naprawdę wyglądał, jakby kiedyś był magicznym pierścieniem.
– Czy wzięłaś mnie na ręce – pytałam – i wyniosłaś z lasu? – Znałam tę historię na pamięć, ale lubiłam, kiedy matka ją powtarzała.
– Nie, kochanie, na to byłaś już za duża. Gdybym cię niosła, zaczęłabym kaszleć, a wtedy wiedźmy by nas usłyszały. – Wiedziałam, że to prawda: matka rzeczywiście sporo kaszlała. – Tak więc wzięłam cię za rękę i wykradłyśmy się z zamku, żeby nie usłyszały nas wiedźmy. Obie mówiłyśmy „ćśś, ćśś” – tu przytykała palec do ust, ja robiłam to samo i z zachwytem szeptałam „ćśś” – a potem musiałyśmy pędzić przez las, żeby uciec złym wiedźmom, ponieważ jedna z nich zauważyła, jak się wymykamy. Biegłyśmy długo, a później ukryłyśmy się w pustym drzewie. To było szalenie niebezpieczne!
Faktycznie towarzyszyło mi mgliste wspomnienie, że biegnę przez las, trzymając kogoś za rękę. Czy schowałam się w pustym drzewie? Chyba gdzieś się schowałam. Może więc to wszystko była prawda.
– Co się stało potem? – pytałam.
– Potem przyprowadziłam cię do tego pięknego domu. Czy nie jesteś tu szczęśliwa? Wszyscy tak bardzo cię tutaj kochamy! Czyż obie nie mamy szczęścia, że cię wybrałam?
Przytulałam się do matki, ona obejmowała mnie ramieniem, a ja kładłam głowę na jej chudym ciele, przez które czułam sterczące żebra. Z uchem przyciśniętym do jej piersi słyszałam jej serce łomoczące coraz szybciej, jakby czekała, aż coś powiem. Wiedziałam, że moja odpowiedź posiada moc: mogłam sprawić, że matka się uśmiechnie – albo nie.
Czy mogłam odpowiedzieć inaczej niż dwukrotnie „tak”? Tak, byłam szczęśliwa. Tak, miałam szczęście. Zresztą to była prawda.
.
3
Ile miałam wtedy lat? Może sześć czy siedem. Trudno powiedzieć, ponieważ nie mam żadnych wcześniejszych wspomnień.
Bardzo kochałam Tabithę. Choć taka chuda, była niezwykle piękna i bawiła się ze mną całymi godzinami. Miałyśmy dom dla lalek podobny do naszego, z salonem, jadalnią i przestronną kuchnią dla Mart, a także gabinetem ojca, z biurkiem i półkami na książki. Wszystkie niby-książki były w środku puste. Pytałam, dlaczego nic w nich nie ma – niejasno przeczuwałam, że na stronicach powinny być znaki – na co matka wyjaśniała, że książki są ozdobami, jak kwiaty w wazonach.
Ileż musiała kłamać dla mojego dobra! Żeby zapewnić mi bezpieczeństwo! Jednak potrafiła stanąć na wysokości zadania. Miała bardzo żywy umysł.
Na pierwszym piętrze domu dla lalek miałyśmy śliczne sypialnie, z zasłonami, tapetą i obrazami – ładnymi obrazami, na których były kwiaty i owoce – a na drugim mniejsze sypialnie, do tego w sumie pięć łazienek, chociaż jedna była pomieszczeniem do pudrowania – czemu tak się nazywała?, czym był „puder”? – oraz piwnicę pełną zapasów.
Miałyśmy wszystkie lalki, jakich dusza zapragnie: lalkę matkę w niebieskiej sukience Żon Komendantów, małą lalkę córkę z trzema sukienkami – różową, białą i śliwkową, jak moje – trzy lalki Marty w zgniłozielonych sukienkach i fartuszkach, Strażnika Wiary w czapce, który prowadził samochód i kosił trawę, dwóch Aniołów do pełnienia straży przy bramie, uzbrojonych w miniaturowe pistolety, żeby nikt się nie wdarł i nas nie skrzywdził, i wreszcie lalkowego Komendanta w wyprasowanym mundurze. Niewiele się odzywał, za to sporo chodził tam i z powrotem, siadał u szczytu stołu w jadalni i Marty przynosiły mu jedzenie na tacach, a potem zamykał się w gabinecie.
Pod tym względem lalkowy Komendant przypominał mojego ojca, Komendanta Kyle’a, który z uśmiechem pytał, czy byłam grzeczna, i znikał. Różnica polegała na tym, że widziałam, co lalkowy Komendant robił w gabinecie – siedział przy biurku z kompufonem i papierami – natomiast nie miałam pojęcia, co robi mój prawdziwy ojciec, ponieważ nie wolno mi było wchodzić do jego gabinetu.
Mówiono, że to, co ojciec tam robi, jest bardzo ważne – mężczyźni z reguły zajmowali się ważnymi rzeczami, do których kobiety nie powinny się wtrącać, bo miały mniejsze mózgi, niezdolne do snucia wielkich myśli, jak tłumaczyła Ciotka Widala, nasza nauczycielka religii. To jak uczyć kota robienia na drutach, mówiła Ciotka Estée od zajęć praktycznych, czym doprowadzała nas do śmiechu. Co za komedia! Przecież koty nie mają nawet