a kto słyszał o zbuntowanym kwiecie?
Popatrzyłyśmy na Ciotkę, na znak niewinności szeroko otwierając oczy i kiwając głowami, by pokazać, że się z nią zgadzamy. Tutaj nie ma żadnych buntowniczek!
W domu Shunemit była tylko jedna Marta, a u nas trzy, co znaczyło, że mój ojciec jest ważniejszy niż jej. Dziś rozumiem, że to dlatego chciała zostać moją najlepszą przyjaciółką. Shunemit była krępą dziewczyną z dwoma długimi, grubymi warkoczami, których jej zazdrościłam, bo moje były cienkie i krótsze; miała też czarne brwi, które dodawały jej lat. Zachowywała się wojowniczo, ale tylko za plecami Ciotek. W sporach między nami Shunemit zawsze musiała mieć rację. Jeśli ktoś kwestionował jej słowa, powtarzała swoje zdanie, tyle że głośniej. Wobec wielu dziewcząt, zwłaszcza wobec Becki, zachowywała się obcesowo i ze wstydem przyznaję, że byłam zbyt słaba, żeby się jej przeciwstawić. W relacjach z rówieśniczkami okazywałam słabość charakteru, chociaż w domu Marty twierdziły, że jestem uparta.
– Twoja matka umiera, tak? – szepnęła do mnie Shunemit podczas lunchu.
– Nie – odszepnęłam. – Ma tylko przypadłość!
Tak nazywały to Marty: „przypadłość twojej matki”. To przez tę przypadłość musiała tak dużo wypoczywać i kaszlała. Ostatnio Marty zaczęły jej nosić jedzenie do pokoju, ale wszystko wracało prawie nietknięte.
Teraz już rzadko pozwalano mi odwiedzać matkę. Kiedy do niej chodziłam, w pokoju panował półmrok. Dawny słodki zapach, podobny do funkii w naszym ogrodzie, ustąpił miejsca przykrej woni stęchlizny, jakby ktoś obcy się tam zakradł i ukrył pod łóżkiem.
Siadałam obok matki, kulącej się pod kołdrą haftowaną w błękitne kwiatki, trzymałam jej chudą dłoń z magicznym pierścieniem i pytałam, kiedy minie jej przypadłość, a ona odpowiadała, że modli się, aby ból wkrótce ustąpił. To dodawało mi otuchy: oznaczało, że niedługo wydobrzeje. Potem pytała, czy byłam grzeczna i czy jestem szczęśliwa, na co zawsze odpowiadałam twierdząco; ściskała moją dłoń i prosiła, żebym się pomodliła razem z nią, więc śpiewałyśmy o aniołach przy łóżku. Wreszcie mówiła: „Dziękuję, na dziś wystarczy”.
– Ona naprawdę umiera – szepnęła Shunemit. – Na tym właśnie polega jej przypadłość. To jest umieranie!
– Nieprawda – zaprzeczyłam zbyt donośnie. – Ona zdrowieje. Ból niedługo ustąpi. Modliła się o to.
– Dziewczęta – upomniała nas Ciotka Estée. – W porze lunchu usta służą do jedzenia, a nie możemy jednocześnie żuć i rozmawiać. Czyż takie pyszne jedzenie nie jest prawdziwym szczęściem?
Dostałyśmy kanapki z jajkiem, które zazwyczaj lubię, ale tego dnia mdliło mnie od samego ich zapachu.
– Słyszałam o tym od naszej Marty – szepnęła Shunemit, kiedy Ciotka Estée skierowała uwagę gdzie indziej. – Powiedziała jej to wasza Marta. A więc to prawda.
– Która? – spytałam.
W głowie mi się nie mieściło, żeby którakolwiek z naszych Mart, nawet zmarszczona Rosa, postąpiła tak nielojalnie, by mówić, że moja matka umiera.
– Skąd mam wiedzieć która? Przecież wszystkie one to Marty – odparła Shunemit, odrzucając do tyłu długie, grube warkocze.
Po południu, kiedy nasz Opiekun odwiózł mnie ze szkoły do domu, poszłam do kuchni. Zilla wałkowała ciasto na zapiekankę, Wera kroiła kurczaka. Na piecu gotowała się zupa: miały w niej wylądować pozostałości z kurczaka, kości i resztki warzyw. Nasze Marty były bardzo gospodarne i nigdy nie marnowały jedzenia.
Rosa zmywała naczynia przy dużym podwójnym zlewie. Co prawda miałyśmy zmywarkę, lecz Marty włączały ją tylko po kolacjach Komendantów w naszym domu, ponieważ zużywała zbyt dużo prądu, jak wyjaśniała Wera, a z powodu wojny dochodziło do przerw w jego dostawach. Czasem Marty porównywały wojnę do pilnowanego garnka, bo nigdy nie kipiała, albo do Koła Ezechiela, bo donikąd nie prowadziła, ale takie rzeczy mówiły wyłącznie między sobą.
– Shunemit powiedziała, że jedna z was zdradziła jej Marcie, że moja matka umiera – wypaliłam.
Wszystkie trzy zamarły. Zupełnie jakbym zaczarowała je machnięciem ręki: Zilla zastygła z wałkiem do ciasta, Wera z tasakiem w jednej dłoni i bladą szyjką kurczaka w drugiej, Rosa z paterą i ściereczką. Popatrzyły po sobie.
– Myślałyśmy, że wiesz – odezwała się łagodnie Zilla. – Sądziłyśmy, że matka ci powiedziała.
– Albo ojciec – dorzuciła Wera.
Było to niemądre, bo kiedy niby miałby to zrobić? Ostatnio rzadko bywał w domu, a jak przychodził, jadł kolację samotnie albo pracował w swoim gabinecie nad ważnymi rzeczami.
– Bardzo nam przykro – powiedziała Rosa. – Twoja matka jest dobrą kobietą.
– Wzorową Żoną – dodała Wera. – Bez słowa skargi znosi cierpienie.
Padłam na stół kuchenny i zaniosłam się płaczem.
– Wszyscy musimy znosić nieszczęścia, jakie są na nas zsyłane – powiedziała Zilla. – Nie wolno nam tracić nadziei.
Nadziei na co? Na co jeszcze mogłam mieć nadzieję? Przed sobą widziałam jedynie utratę i ciemność.
Matka umarła dwa dni później, w nocy, choć dowiedziałam się o tym dopiero rano. Byłam na nią zła, że nie powiedziała mi, że jest śmiertelnie chora, choć właściwie na swój sposób to zrobiła: modliła się, żeby ból ustąpił, i jej modlitwa została wysłuchana.
Kiedy gniew minął, poczułam, jakby odcięto cząstkę mnie, kawałek mojego serca, które z pewnością również było martwe. Miałam nadzieję, że czterej aniołowie wokół jej łóżka istnieją naprawdę, że strzegli jej i zabrali jej duszę, jak w piosence. Próbowałam wyobrazić sobie, jak unoszą duszę matki w złocistym obłoku. Jednak nie potrafiłam tak naprawdę w to uwierzyć.
III
Hymn
.
Holograf z Ardua Hall
6
Szykując się wczoraj wieczorem do snu, rozpuściłam włosy – czy raczej to, co z nich zostało. Wiele lat temu, w jednej z żarliwszych homilii do Ciotek, ostrzegałam przed próżnością, która wkrada się pomimo naszych zakazów. „Życie nie polega na włosach”, powiedziałam wtedy półżartem. To prawda, lecz prawdą jest też, że włosy polegają na życiu. Są płomieniem świecy ciała: gdy płomień gaśnie, ciało kurczy się i rozpada. Kiedyś miałam tyle włosów, że mogłam je upinać w kok na czubku głowy, gdy taka była moda, albo na karku, kiedy taka moda nastała. Teraz jednak moje włosy przypominają posiłki w Ardua Hall: są marne i krótkie. Płomień mego życia gaśnie wolniej, niż życzyłyby sobie niektóre osoby wokół mnie, ale szybciej, niż zdają sobie sprawę.
Spojrzałam na swoje odbicie. Wynalazca lustra przysłużył się nielicznym z nas: na pewno byłybyśmy szczęśliwsze, nie wiedząc, jak wyglądamy. Mogło być gorzej, powiedziałam do siebie: moja twarz nie zdradza oznak słabości. Skóra wciąż jest jędrna, pieprzyk na podbródku podkreśla silny charakter, zmarszczki układają się w znajomy wzór. Nigdy nie byłam ładniutka, choć kiedyś mogłam uchodzić za kobietę przystojną; te czasy minęły. Najlepsze określenie, jakie można by zaryzykować, to „władcza”.
Jak to wszystko się skończy? – myślałam. Czy skostnieję stopniowo, dożywając sędziwego wieku, łagodnie ignorowana? Czy stanę się otoczonym czcią pomnikiem? Czy też reżim i ja runiemy razem, wraz z moją kamienną podobizną, którą sprzedadzą jako osobliwość, ozdobę ogrodową, kawał okropnego kiczu?
Może