Ewa Woydyłło

Żal po stracie


Скачать книгу

sposób”[5] – napisała 2 maja 2019 roku dwudziestoczteroletnia Milo. Cztery dni później popełniła samobójstwo. Tak oto niektóre losy naznaczają nieskończonym cierpieniem bliźni, którym jakaś ślepa wiara ścieśniła horyzonty i zamknęła umysły.

      Co wtedy? Poeta radzi – o cierpieniu rozmyślaj...

      Wszystkie próby oddalenia

      tak zwanego kielicha goryczy –

      przez refleksję

      opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów

      głęboki oddech

      religie –

      zawiodły

      należy zgodzić się

      pochylić łagodnie głowę

      nie załamywać rąk

      posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie

      jak protezą

      bez fałszywego wstydu

      ale także bez niepotrzebnej pychy

      nie wywijać kikutem

      nad głowami innych

      nie stukać białą laską

      w okna sytych

      pić wyciąg gorzkich ziół

      ale nie do dna

      zostawić przezornie

      parę łyków na przyszłość

      przyjąć

      ale równocześnie

      wyodrębnić w sobie

      i jeśli to możliwe

      stworzyć z materii cierpienia

      rzecz albo osobę

      grać

      z nim

      oczywiście

      grać

      bawić się z nim

      bardzo ostrożnie

      jak z chorym dzieckiem

      wymuszając w końcu

      głupimi sztuczkami

      nikły

      uśmiech[6]

      Zbigniew Herbert, Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu

      Podążając za głosem poety, można spróbować – jeżeli tylko się zdoła – „bawić się” ze swoim cierpieniem, „bardzo ostrożnie / jak z chorym dzieckiem”. Nie uda się to, gdy jak Milo, jest się dwudziestoczteroletnim dzieckiem, które nigdy nie zaznało ludzkiej dobroci. Nic więc dziwnego, że ona temu nie sprostała. Ale ja chyba kiedyś znałam taką osobę, która przyjmowała swoje cierpienie z Herbertowskim „nikłym uśmiechem”. Moją matkę. Nie widziałam jej łez, nie słyszałam łkań, żyłam pod jej czułym skrzydłem zawsze bezpieczna, nie czując jej rozpaczy ani tego, że w jej życiu nastąpiło kilka „końców świata”. Choć o nich wiedziałam. Jeden zbiegł się z moim przyjściem na świat i ten fakt – a właściwie nie jakiś fakt, tylko po prostu ja, jej dziecko – stałam się iskrą, od której z powrotem rozbłysło światło jej życia. Jej i mojego zresztą też. Więc jednak tak, z cierpieniem można się bawić, byle ostrożnie. Z cierpieniem można robić różne, także dobre rzeczy.

      Ludzie czasem pozwalają cierpieniu zgasić światło życia. Nie znajdują wyzwolenia od żalu po czymś lub za czymś. Czyjeś odejście albo śmiertelna choroba mogą sprawić, że osoba zastygnie w bólu. Żyje, a właściwie nie żyje. Ale nie każdy utonie w rozpaczy i wyrzeknie się życia. Z cierpieniem radzimy sobie rozmaicie. Jedni wpadają w szaleństwo, inni w depresję, jeszcze inni, jak Milo, wybierają samounicestwienie. Ale niektórzy brną przez wszystkie odcienie rozpaczy, aż po chłodne światło akceptacji. Raz znalazłszy tę drogę, będziemy ją mogli obierać bardziej świadomie za każdym następnym razem, w obliczu kolejnych rozpaczy, po kolejnych stratach. Zapewne to miał na myśli poeta, kończąc swój wiersz obietnicą „nikłego uśmiechu”.

      Cierpienia egzystencjalne a poczucie wartości

      Tożsamość nie dojrzewa oddzielnie, tylko razem z człowiekiem.

      Rozważania nad stratą jako uniwersalnym ludzkim doświadczeniem nieprzypadkowo prowadzą ku rozważaniom o cierpieniu. Są one ze sobą nierozerwalnie sprzężone i są również doświadczeniem uniwersalnym. Najpierw przychodzą na myśl cierpienia z powodu strat nieodwracalnych – czyjegoś odejścia, porzucenia, śmierci, ostatecznej atrofii kontaktów. Dotkliwe mogą być też ciężkie straty materialne dotyczące dóbr, przedmiotów, stanu posiadania określającego status lub miejsce w hierarchii. Bywają także straty mniej uchwytne, znajdujące odzwierciedlenie w naszych świadomych i nieświadomych tęsknotach – za dzieciństwem, młodością, urodą, pierwszą miłością, przegapionymi okazjami. I są rozterki egzystencjalne, związane z niepewnością lub niejasnością własnego bytu lub utratą poczucia wartości, wiary w ludzi, wiary w Boga, wreszcie wszelkiej wiary i nadziei.

      Zwątpienia i niepokoje egzystencjalne zasługują na osobne omówienie, ponieważ odgrywają ważną rolę w kształtowaniu poczucia tożsamości osoby. Kim jestem? Jaka jestem? Czy zawsze jestem taka sama? Kiedy jestem najbardziej sobą? Co jest we mnie wyjątkowego? Za co można mnie cenić? Lubić? Nie lubić? Jaki sens ma moje życie? Czy życie ma sens w ogóle? Co zrobić, aby życie miało sens?

      Niezbyt często zadajemy sobie te pytania świadomie i dosłownie, ale czujemy, że gdzieś one w nas pobrzmiewają. Dlatego czasem układamy obraz własnej osoby jakby mimowolnie, nie w pełni konkretnie i realistycznie. Najwięcej dowiadujemy się z wrażeń, jakie od zarania życia odbieramy w komunikatach werbalnych i behawioralnych od osób w naszym otoczeniu. Nie muszą te komunikaty być adresowane wyraźnie i wprost do nas. Możemy z drugiego pokoju usłyszeć ojca mówiącego do kogoś: „Popatrz, jaki pech, trzecie dziecko to też córka, niestety!” – jak zdarzyło się kilkuletniej Uli.

      Poznałam Ulę trzydzieści lat później, gdy znalazła się na leczeniu odwykowym z alkoholizmu i lekomanii, po tym, kiedy większą część młodości przecierpiała, gdyż nie urodziła się chłopcem. Nie otrzymała akceptacji ojca, który dla swojego poczucia wartości potrzebował syna. Dwu starszym córkom jakoś odpuścił, natomiast Uli nigdy. Czuła jego rozczarowanie przez całe życie. Nawet prezenty dawał jej chłopięce. Dostawała wędkę ze spławikiem i kołowrotkiem, piłkę do futbolu, hantle albo narzędzia ślusarskie. Gdy była mała, zabierał ją na mecze i na wyścigi żużlowe. Ula tego nienawidziła, ale jeszcze bardziej nienawidziła siebie, tej dziewczyny w sobie. A jednocześnie nie mogła przestać nią być. W szkole sama załatwiła sobie na stałe zwolnienie z wf. Bardzo wcześnie zaczęła pić z facetami. Facetów zresztą też nie znosiła. Próbowała zakochiwać się w kobietach, strasznie je jednak krzywdziła, jakby się na nich wszystkich musiała mścić za siebie. Marzyła, żeby urodzić ojcu wnuka, urodziła dziewczynkę. Ze szpitala wróciła do domu sama.

      Właściwie to trudno się Uli dziwić. Chyba potwornie źle musi być komuś, kto jest „pechem” swojego ojca. Ale cóż to za powód do tragedii? Jak można tak śmiertelnie poważnie, wręcz nabożnie, traktować w XXI wieku jakąś kretyńską „tradycję” (czy równie kretyński „probierz męskości”), żeby przejmować się kompleksami kogoś, komu nie udało się spłodzić potomka akurat płci męskiej? Hola, hola, można. Można, gdy człowiek się dowie, że nie jest wymarzonym męskim potomkiem ojca. Wtedy wydaje się, że to nie z tym panem, tylko z tobą, tą pechową dziewczynką, jest coś nie w porządku. Nie jesteś tym, kim powinnaś być. Ergo, nie powinnaś w ogóle być. Po przeanalizowaniu tej sytuacji