Wciąż nie mógł uwierzyć, że minęły już cztery lata. Pewnej deszczowej niedzieli w listopadzie uszczelniła okna i szpary w drzwiach watą, zrobiła sobie kawę w ekspresie i usiadła przy kuchennym stole.
„Odkręciła gaz, nie zapukał nikt na czas…” – śpiewał Grzegorz Markowski w Autobiografii. Tak samo było z Kasią.
Ale czy na pewno sama odkręciła kurki?
Na początku miał do siebie pretensje, że nie zauważył, kiedy zaczęło się z nią dziać coś dziwnego. Przygasła, zrobiła się apatyczna, rzadziej do niego dzwoniła, spotykali się też nie tak często, jak dawniej. Jej zachowanie wytłumaczył sobie zmęczeniem pracą i jesienną chandrą. Później miał do niej żal. Byli sobie bardzo bliscy, zwierzali się z najskrytszych tajemnic, a ona mu nie powiedziała, że dzieje się coś niedobrego.
Przez minione cztery lata jego myślenie o ostatnich chwilach Kasi uległo diametralnej zmianie. A jeśli to nie była depresja, tylko… strach? Może ktoś ją przeraził? Może dłoń, która przekręciła kurki i zamknęła drzwi do kuchni, nie była jej dłonią?
Pamiętał wszystko ze szczegółami, jakby przeżywał to wielokrotnie. Może zresztą tak było. Śnił koszmary, które zawsze zaczynały się od momentu, kiedy wchodził do pokoju Kasi i siadał przy jej biurku.
*
Pamiętał jak dziś. Był 29 listopada. Od trzech dni padał deszcz ze śniegiem, temperatura utrzymywała się w granicach zera, niebo pokrywały ciemnoszare, ciężkie chmury. Rodzice zaprosili go na obiad. Po obiedzie ojciec poszedł do kuchni, wyjął z lodówki zmrożoną butelkę wódki i rozlał do dwóch kieliszków. Wódka była gęsta jak olej i zimna jak Antarktyda.
Pół godziny później mama podała kawę i karpatkę, a on, trzymając talerzyk z ciastem w jednej ręce i szklankę z kawą w drugiej, ośmielony wypitym alkoholem, poszedł do pokoju Kasi i usiadł przy jej biurku. Nic tu się nie zmieniło, nie było nawet drobinki kurzu. Na obudowie monitora komputerowego wciąż przyklejone były żółte karteczki post-it. Tylko tusz trochę wyblakł.
Zadzwonić do Joaśki.
W czwartek ciuchy z pralni!
Projekt na piątek – deadline!
Zapomnieć o tym świrze.
Kim był świr?
Upił kawy ze szklanki, wziął do ust kawałek karpatki i sięgnął po papiery leżące na kupce z boku biurka. Przeglądał je machinalnie i nagle zamarł. Później nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego niebieska karteczka zrobiła na nim takie wrażenie.
*
Zapalił lampkę i postawił na płycie nagrobka.
– Muszę już iść, Kasiu – powiedział.
Zapalił e-papierosa i odszedł. Pod jego stopami chrzęściły kamienie, którymi wysypana była ścieżka. Po chwili wyszedł na wyasfaltowaną główną aleję cmentarza Osobowickiego, największej nekropolii w mieście, i ruszył w kierunku kaplicy. Minął dobry kwadrans, zanim znalazł się na parkingu. Jechał wolno do domu, cały czas błądząc myślami w przeszłości.
Na niebieskiej kwadratowej kartce wyrwanej z biurowego notatnika w kształcie kostki ktoś napisał rozchwianymi literami:
Śmiercior o Tobie pamięta.
Tamtego wieczoru tak długo wpatrywał się w ten napis, aż wreszcie wypity alkohol zwyciężył jego umysł, przywołując sen. Potem zapomniał na całe trzy miesiące.
Karteczka wpadła mu ponownie w ręce podczas robienia porządków. Właśnie skończył cykl artykułów o przemocy seksualnej w rodzinie. Część materiałów wpinał do segregatorów, ale większość lądowała w koszu na śmieci.
Przerwał wtedy sprzątanie i odruchowo w Google wpisał hasło „Śmiercior”. W ten sposób znalazł cztery opowiadania opublikowane na jakimś nędznym blogu literackim. Zamieszczano tam wszystkie śmieci, które przysyłali marzący o Literackiej Nagrodzie Nobla grafomani. Traf chciał, że pierwszy tekst, który znalazł, nosił tytuł Śmiercior dotrzymuje obietnic. Przeczytał opowiadanie i natychmiast skojarzył treść z prawdziwym zdarzeniem: we wsi Lutomierz ojciec zamordował żonę i dwójkę dzieci, a potem powiesił się w stodole.
*
Od tego czasu upłynęło prawie trzy i pół roku.
Szesnaście opowiadań o Śmierciorze w większym lub mniejszym stopniu nawiązywało do prawdziwych wydarzeń.
W domu usiadł w fotelu i popadł w ponurą zadumę.
A jeśli się myli? Może to tylko kolejna faza paranoi, w którą pogrąża się z wolna, nieświadomy własnego obłędu?
– Nie – odpowiedział głośno sam sobie.
Jest zdrowy i w pełni świadomy tego, co robi. Wariat nie przyzna się do swojej choroby, ponieważ jej sobie nie uświadamia. Dopóki dopadają go wątpliwości, na pewno jest normalny.
Miał w komputerze jeszcze sześć opowiadań o Śmierciorze, których nie potrafił powiązać z tragediami opisanymi w mediach.
Coś powinien zrobić. Nie mógł siedzieć bezczynnie i godzinami wpatrywać się w gołębie za oknem.
Odstawił kawę na biurko, sięgnął po telefon i wybrał znajomy numer. Po chwili w słuchawce usłyszał głos swojego szefa:
– Co jest, Krzysiek?
– Mam temat.
Rozdział 11
Odkąd sięgał pamięcią, sprowadzał na siebie kłopoty.
Zaczęło się w szkole podstawowej. Koledzy robili złośliwe żarty nauczycielom albo koleżankom z klasy, a na gorącym uczynku łapano tylko jego. Zawsze znajdował się w nieodpowiednim czasie w jeszcze mniej odpowiednim miejscu. To jego nauczyciele przyłapywali w szkolnej toalecie na fajce, to na niego spadały przewiny kolegów.
Przez lata się przyzwyczaił. Taka karma. Miał nawet własną teorię tłumaczącą życiowe niepowodzenia. Matka dała mu na imię Gotard. Nie można było mieć gorszego imienia. Przy Gotardzie bladły nawet takie obciachowe imiona, jak Izydor, Franciszek, Eustachy czy Zenon.
W podstawówce każda odmienność była karana wykluczeniem z grupy „normalnych” i izolacją. Poza tym można było dorobić się głupiej ksywy. Sionek, Łysy, Blady, Smrodek, Milord – te nie były jeszcze najgorsze. Z takim imieniem mógłby spokojnie dostać gorszą ksywkę. Na szczęście dość wcześnie wpadł na genialny pomysł. Nie przedstawiał się własnym imieniem, tylko od razu podawał ksywkę, którą sam wymyślił – Parol. Pomysł był prosty i genialny. Został Parolem. Nikt go inaczej nie nazywał, niektórzy jego znajomi nawet nie wiedzieli, jak naprawdę ma na imię.
Fatum miało się skończyć, gdy zaczął pracować w policji kryminalnej. Młodszy aspirant „Parol” Szawczak – długo rozpierała go duma, kiedy wymawiał te słowa codziennie rano, patrząc sobie w oczy w lustrze w łazience.
Ale nagle fatum wróciło. Oczywiście w gorszym momencie. Stracił czujność, dał się zaskoczyć. Był na siebie za to wściekły.
Wszystko przez zmęczenie i pośpiech. Od czterdziestu ośmiu godzin niemal nie spał. Marzył tylko o tym, żeby położyć się do łóżka, zawinąć w koc i zniknąć dla świata na cały weekend. Ale wcześniej musiał kupić działkę.
Był piątkowy wieczór. W klubie, jak zawsze po długim tygodniu pracy, w rytm ogłuszającego techno, przy mrugających hipnotyzująco światłach, bawiło się na parkiecie kilkaset osób. Przecisnął się do baru. Tutaj też wszystkie miejsca były zajęte. Na szczęście kojarzył jednego z barmanów. Nie znał jego imienia, tylko ksywkę z sieci – Jurand. Poznali się dwa lata wcześniej na mistrzostwach świata w Counter-Strike’u. Potem zdarzyło im