na literackiej niwie. Mogła bez końca rozprawiać o swoich „projektach”, o wydawcach, którzy uwielbiali jej poezję, ale po prostu nie potrafili znaleźć dla niej miejsca, albo o rozsianych na całym świecie wielbicielach, przysyłających jej listy. Nie była znana aż tak szeroko i Pete podejrzewał, że list, który otrzymała przed trzema laty od jakiejś zagubionej duszy z Nowej Zelandii, był jedynym, jaki przyszedł z zagranicy.
Nie czytał poezji i po tym, jak został zmuszony przeczytać wiersze siostry, ostatecznie się zniechęcił. Wolał prozę, zwłaszcza pisarzy opiewających Południe, a najbardziej Williama Faulknera, człowieka, którego spotkał raz przed wojną na przyjęciu koktajlowym w Oxfordzie.
Tego ranka wolał nie rozmawiać o wierszach siostry. Musiał wypełnić paskudny obowiązek, dokonać czegoś strasznego, czego nie mógł zaniechać ani odłożyć na później.
Odsunął od siebie talerz z niedojedzonym omletem i dopił kawę.
– Jak zawsze było mi bardzo miło – powiedział z uśmiechem i wstał.
Podziękował Marietcie, włożył kurtkę i wyszedł z różowego domku.
Mack czekał na stopniach werandy. Florry pożegnała brata z ganku, a on, nie odwracając się, pomachał do niej.
Maszerując z powrotem zakurzoną drogą, wydłużył krok, żeby pozbyć się sztywności po półgodzinie siedzenia. Słońce było coraz wyżej i wypalało rosę, a wszędzie dokoła torebki nasienne kołysały się na łodygach, nie mogąc się doczekać zbiorów. Szedł raźnym krokiem przed siebie, samotny mężczyzna, którego dni były policzone.
* * *
Nineva, stojąc przy kuchence gazowej, robiła przetwory z pomidorów. Pete przywitał się z nią, nalał sobie świeżej kawy i przeszedł z kubkiem do gabinetu, gdzie usiadł przy biurku i zaczął porządkować papiery. Wszystkie rachunki były opłacone, wszystkie konta na plusie. Z wyciągów bankowych wynikało, że ma dostateczną ilość gotówki. Napisał jednostronicowy list do żony, zaadresował kopertę i przylepił znaczek. Włożył książeczkę czekową i kilka dokumentów do teczki i postawił ją przy biurku. Z dolnej szuflady wyjął swojego colta kalibru .45, sprawdził, czy w magazynku jest sześć naboi, i schował broń do kieszeni kurtki.
O ósmej powiedział Ninevie, że jedzie do miasta, i zapytał, czy czegoś nie potrzebuje. Nie potrzebowała, więc zszedł po stopniach werandy, razem z podążającym za nim krok w krok Mackiem. Otworzył drzwi swojego nowego forda pick-upa z 1946 roku i pies od razu wskoczył na miejsce pasażera. Mack prawie zawsze towarzyszył mu podczas jego wypadów do miasta i tym razem nie miało być inaczej, przynajmniej dla psa.
Dom Banningów – wspaniała rezydencja w stylu Colonial Revival – zbudowany przez rodziców Pete’a jeszcze przed wielkim kryzysem z 1929 roku, stał przy drodze numer 18, na południe od Clanton. Drogę wyasfaltowano rok wcześniej za pieniądze z powojennego funduszu federalnego. Miejscowi sądzili, że Pete użył swoich wpływów, by fundusze wykorzystano w ten sposób, ale się mylili.
Do Clanton było siedem kilometrów i Pete jechał powoli, jak zawsze. Droga była pusta, jeśli nie liczyć obładowanych bawełną i zaprzężonych w muły wozów, które zmierzały do odziarniarki. Kilku największych plantatorów w hrabstwie, takich jak Pete, miało już ciągniki, ale transport w większości odbywał się za pomocą mułów, podobnie jak orka i sadzenie. Korporacje John Deere i International Harvester starały się udoskonalić proces mechanicznego zbioru bawełny, który pewnego dnia miał wyeliminować potrzebę zatrudniania tylu robotników, ale Pete nie bardzo w to wierzył. W gruncie rzeczy nie było to teraz ważne. Liczyło się tylko czekające go zadanie.
Bawełna, którą wiatr zwiał z wozów, osiadała na poboczach szosy. Dwóch zaspanych kolorowych chłopaków, stojących przy wylocie polnej drogi, pomachało mu, podziwiając jego pick-upa, jednego z dwóch nowych fordów w hrabstwie. Pete nie odwzajemnił gestu. Zapalił papierosa i kiedy wjeżdżali do miasta, powiedział coś do Macka.
Zaparkował przed pocztą nieopodal głównego placu i patrzył, jak ludzie wchodzą tam i wychodzą. Nie chciał natknąć się na kogoś, kogo znał albo kto być może znał jego, bo po zabójstwie każdy przypadkowy świadek skłonny jest do wygłaszania banalnych spostrzeżeń w rodzaju: „Widziałem go i zachowywał się całkiem normalnie”, podczas gdy ktoś inny mógł oznajmić: „Wpadłem na niego przy poczcie i miał obłąkane spojrzenie”. Po tragedii nawet ci, którzy nie mieli z nią nic wspólnego, lubią podkreślać swoje znaczenie i udział.
W końcu wysiadł z pick-upa, podszedł do skrzynki na listy i wrzucił list do żony. Odjeżdżając stamtąd, okrążył budynek sądu, z jego szerokimi ocienionymi trawnikami i gazonami, i wyobraził sobie nagle, jakim spektaklem może stać się proces. Czy wprowadzą go tam w kajdankach? Czy ława przysięgłych okaże mu współczucie? Czy jego adwokaci użyją jakiejś sztuczki i go uratują? Wiele było pytań, na które nie znał odpowiedzi. Przejeżdżając obok Tea Shoppe, gdzie co dzień rano przesiadywali nad gorącą kawą i bułeczkami na maślance bankierzy i adwokaci, zastanawiał się, co będą mówić o zabójstwie. Sam rzadko zaglądał do tej kawiarni, bo był farmerem i nie miał czasu strzępić języka po próżnicy.
Niech gadają. Nie oczekiwał współczucia ani od nich, ani tak naprawdę od żadnego mieszkańca hrabstwa. Gwizdał na ich współczucie, nie zależało mu, by go zrozumieli, i nie zamierzał tłumaczyć się ze swoich czynów. W tym momencie był żołnierzem, który miał misję i rozkaz do wykonania.
Zaparkował w cichej uliczce, przecznicę za kościołem metodystów. Wysiadł, rozprostował nogi, zapiął kurtkę pod samą szyję, powiedział Mackowi, że niedługo wróci, i ruszył w stronę kościoła, który siedemdziesiąt lat wcześniej pomagał budować jego dziadek. Odległość była niewielka i po drodze Pete nie spotkał nikogo. Później nie znaleziono nikogo, kto by go wtedy widział.
* * *
Wielebny Dexter Bell objął obowiązki duszpasterskie w kościele metodystów w Clanton trzy miesiące przed Pearl Harbor. Był to jego trzeci z kolei kościół i gdyby nie wojna, zostałby już z pewnością, jak wszyscy inni duchowni metodystów, przeniesiony gdzie indziej. Braki kadrowe spowodowały jednak wydłużenie posługi i zakłóciły proces wymiany. Normalnie w kościele metodystów pastor zmieniał się najpóźniej po dwóch, trzech latach. Wielebny Bell przebywał już w Clanton pięć lat i wiedział, że wkrótce go odwołają i wyślą w inne miejsce. Niestety, odwołanie nie przyszło na czas.
Siedział przy biurku w swoim gabinecie, w przylegającym do kościoła budynku parafii, sam jeden, jak zwykle w środowy poranek. Sekretarz parafii pracował tylko trzy popołudnia w tygodniu. Wielebny odmówił poranne modlitwy i teraz miał przed sobą otwartą Biblię oraz dwa kompendia. Obmyślał właśnie następne kazanie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zanim zdążył coś powiedzieć, drzwi się uchyliły i do środka wszedł Pete Banning z chmurną, zdeterminowaną miną.
– Dzień dobry, Pete – odezwał się Bell, zaskoczony tą nagłą wizytą.
Miał zamiar wstać, ale Pete wyciągnął nagle rewolwer z długą lufą.
– Wiesz, po co tu przyszedłem – oświadczył.
Bell zastygł w bezruchu i wbił przerażony wzrok w rewolwer.
– Co ty robisz, Pete? – zdołał wyjąkać.
– Zabiłem wielu ludzi, pastorze. Wszyscy byli dzielnymi żołnierzami i zginęli na polu bitwy. Ty jesteś pierwszym tchórzem.
– Pete, nie, nie! – Bell podniósł ręce i odchylił się na krześle, wytrzeszczając oczy i otwierając szeroko usta. – Jeśli chodzi ci o Lizę, wszystko wyjaśnię! Nie, Pete!
Pete zbliżył się o krok, wycelował w Dextera i pociągnął za spust. Jako snajper umiał posługiwać się wszelką bronią