Lange Antoni

Miranda


Скачать книгу

się płynąć w kierunku, który powierzyłem instynktowi. Byłem przekonany, że nie zginę.

      Wkrótce też ujrzałem gęsty tuman, który niewątpliwie był wybrzeżem jakiegoś lądu lub wyspy. Sześć lub siedem godzin aż do wyczerpania wiosłowałem, by się do tego brzegu dostać.

      Na koniec, dzięki składając Bogu, znalazłem się na piaszczystym cyplu nieznanego mi kraju.

      Odwiązując się i grzejąc na słońcu przemokłe szaty i przemokłe ciało, patrzałem wokoło, zaciekawiony, co mię14 tu oczekuje.

      Cypel był długi może na ćwierć kilometra, żadną trawą ani krzewami nie porosły; był zupełnie płaski jak i część lądu, którą mogłem dostrzec w dalszym jego ciągu. O drugie ćwierć kilometra zaczynał się grunt podnosić i krajobraz, gęstym lasem porosły, był pagórkowaty, dalej zaś dostrzegłem wcale wysoką górę, mającą do sześciuset metrów wysokości.

      Zdaje się, że na szczycie tej góry widniały jakieś zabudowania, ale było zbyt daleko, bym coś mógł twierdzić na pewno.

      Byłem zresztą bardzo zmęczony i oczy mi się kleiły; nadto upajał mnie dziwnie zapach hijacyntów15, migdałów i kwiatu cytrynowego, zapewne z tych lasów idący.

      Osuszywszy nędzne moje łachmany, ubrałem się na nowo – i poszedłszy nieco głębiej w wybrzeże – znużony, usnąłem kamiennym snem człowieka, który w jednym dniu uległ dwa razy rozbiciu okrętu i łodzi.

      III

      Kiedym się obudził, nawiasem mówiąc, przerażająco głodny – ujrzałem dokoła siebie kilka postaci ludzkich, zarówno mężczyzn, jak kobiet, których widok wywołał w mojej duszy taki podziw, że mi się przypomnieli ci podróżnicy greccy, co to do obcych krain zajeżdżając, pytali napotykanych mieszkańców: „Czy jesteście bogowie czy ludzie?”

      Mogą na innych gdzieś planetach przebywać istoty o tyle od nas doskonalsze, że w stosunku do nas są jak bogowie. Takimi istotami zdali mi się ci ludzie, którzy mnie otaczali.

      Mówili coś między sobą szeptem bardzo śpiewnym, ale tak że ich prawie nie słyszałem: widać nie chcieli mnie obudzić.

      Jeden tylko z tych szeptanych wyrazów dopłynął do mego ucha, gdyż kilka razy go powtarzali. Inglezaingleza – mówili, jak domyślam się, o mnie, uważając mnie za Anglika.

      Postawę mieli szlachetną, wzrost dorodny; piersi naprzód podane, i czy to w nieruchomości, czy w ruchu, odznaczali się wielką elastycznością.

      Cera ich była biała, znacznie bielsza od naszej, alabastrowa z odcieniem różowym.

      Kobiety miały bujne włosy na głowie, spięte przepaską; mężczyźni zaś byli wygoleni na sposób rzymski. Włosy były różnych odcieni, zarówno ciemne, jak jasne – i podobnież oczy.

      Typów znaczna rozmaitość tak, że nie było między nimi podobieństwa, choć i różnica niezbyt jaskrawa.

      Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od 25 do 35 lat – i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że można by rzec – rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie.

      Kobiety tutejsze, sam nie wiem do jakiej klasy należące, wydawały mi się tak wytworne, jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelley'a16, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna.

      Jedna zwłaszcza, w pięknej szacie różnych odcieni barwy lila – mimo woli budziła w mojej pamięci słowa, którymi Dante uczcił Beatryczę:

      Tanto gentil e tant' onesta pare

      La donna mia, quand ell' altrui saluta…

      Suknie ich były różnej barwy: lila, purpurowej, zielonej; krojem zaś przypominały szaty greckie – a drobne ich nóżki opierały się na trepkach, przewiązanych rzemieniem.

      I mężczyźni nosili jakąś odmianę stroju greckiego, rodzaj chlamid, barwy popielatej, szarej, sinej itd.

      Wszyscy mieli na sobie wiele ornamentów złotych: naramienniki, łańcuchy, pierścienie.

      Nadto każdy z mężczyzn nosił u boku narzędzie, przypominające krótki miecz z rodzaju tzw. misericordia17.

      Niewiasty miały w ręku woreczki, w których zapewne ukrywały się jakieś przedmioty.

      Wyznaję, że marzeniem moim było, aby się w tych woreczkach znalazło jakie mięsiwo, trochę chleba, trochę wina.

      Choć niezbyt świetnie wyglądałem w swym poplamionym i poszarpanym ubraniu, na widok ich powstałem i zacząłem pokłony im składać, gestami pokazując zarazem, że jestem głodny.

      Ponieważ znalazłem się w krainie, gdzie wiele zjawisk odbywa się zupełnie inaczej niż u nas, nie dziwcie się zatem, że co chwila zaskoczony jakim dziwem – dziwowałem się nieustannie. I teraz właśnie oniemiałem z podziwu.

      Słońce w owej chwili stanęło na samym środku nieba: było południe i promienie jakby pionowo spadając na ziemię przepłynęły, rzekłbyś, przez postać nieznanych mi istot – jakby zlały się z nimi w jedność nierozdzielną; – na mgnienie oka ludzie owi rozpłynęli się w promieniach i zniknęli, jakby ich nie było zupełnie.

      Sądziłem że to były zjawy senne. Ale po chwili ujrzałem ich na nowo, a tak się zachowywali, jakby nigdy nic nie zaszło; snadź o tym nic nie wiedzieli; było to wyłącznie moje wrażenie.

      Wówczas dopiero zauważyłem niesłychaną subtelność ich ciała; ich jakby zamgławność i przezroczystość; rzec by można, że ciało ich będąc ciałem, jednocześnie było jakąś zjawą bezcielesną. Wyznaję, że na nowo zacząłem się wahać, myśląc, co to za jedni: może aniołowie?

      Jedna z kobiet – owa Beatrycze – otworzyła swój woreczek i wyjęła z niego złote puzderko, z którego podała mi rodzaj kulki rozmiarów nieco większych niż ziarnko kawy.

      Aby mi pokazać, co mam czynić, sama wzięła do ust taką kulkę – zaczęła ją ssać tak jak się ssie tzw. landrynki.

      Naśladowałem ją, uśmiechając się sam do siebie, choć zresztą i moja bogini też się uśmiechała.

      Owóż w miarę ssania czułem w ustach coraz to inne smaki; tak jakbym kolejno coraz inne pochłaniał potrawy, a zawsze takie, które w danej chwili były dla mego organizmu konieczne. Były też smaki zupełnie mi nieznane, ale bardzo miłe. Była to cała symfonia smaków.

      Sam proces ssania sprawiał mi dziwną rozkosz – i, gdym pastylkę w całości pochłonął – poczułem się syty, rześki i pełen siły.

      Zacząłem nowymi pokłonami dziękować tym aniołom, że mnie raczyli nakarmić. Oni zaś ruchem, jakby tanecznym, zbliżyli się do mnie i zaczęli mówić. Mówili zaś czystym sanskrytem, starożytnym językiem Indii, który dziś rozpadł się na różne narzecza, skarłowaciał i zwyrodniał, ale tu na tej wyspie przechował się w swej najszlachetniejszej formie.

      Poznałem ten język, gdyż miałem o nim, bardzo słabe zresztą, pojęcie: uczył mnie jego elementów nasz kolega uniwersytecki, Marek Aureliusz Wrzesień: ale umiałem niewiele i zapewne nic bym nie zrozumiał, gdyby nie to, że ich mowa miała jakiś szczególny akcent i melodię tak, że choć była mi obcą, stawała się przejrzystą i tak zrozumiałą, jak zrozumiałą bywa muzyka.

      Kazali mi mówić moim językiem: mimo woli i ja wpadłem w ich akcent i melodię – i choć mówiłem z nimi po polsku – rzecz prawie nie do wiary – oni mnie doskonale rozumieli. Był to także jeden z dziwów naszej wyspy.

      Jak