wypadek, gdyby coś mi się stało – potwierdził Duarte.
– Ale tylko na wszelki wypadek – upewniła się. – Tylko na wszelki wypadek.
– Na wszelki wypadek, księżniczko – zapewnił.
Rozdział piąty
Elvi
Kilkadziesiąt lat wcześniej i około dwustu tysięcy trylionów kilometrów od miejsca, gdzie właśnie siedziała, maleńki zgęstek aktywnej protomolekuły w nośniku biologicznym wszedł na orbitę planety zwanej Ilus, lecąc jako pasażer na gapę okrętu Rosynant.
Próbując nawiązać kontakt z innymi węzłami dawno upadłego imperium budowniczych bram, półświadoma inteligencja protomolekuły obudziła mechanizmy uśpione przez miliony – a może nawet miliardy – lat. Efektem tych działań było przywrócenie do życia starożytnej fabryki, atak olbrzymiego robota, stopienie sztucznego księżyca i wybuch elektrowni, który prawie rozerwał planetę na pół.
W sumie cholernie gówniane przeżycie.
Kiedy więc zespół Elvi wyprowadzał katalizator z izolacji w niezbadanych układach, by ten przeprowadził podobne, choć może odrobinę bardziej kontrolowane sięganie do artefaktów i pozostałości, pilnowała, by robili to ostrożnie. Obserwowali, co się działo, byli gotowi schować katalizator z powrotem do pudła i nie zbliżali się za bardzo do niczego.
– Jastrząb na pozycji – oznajmił pilot.
Gdyby coś poszło katastrofalnie źle, pilot, Sagale lub Elvi mogli wydać pojedynczy rozkaz – ewakuacja ratunkowa – podając swoje imię i nazwisko oraz kod autoryzacji delta-osiem, a statek zająłby się całą resztą. Biorąc pod uwagę przesadnie wielki silnik Jastrzębia oraz jego potężne przyśpieszenie, każdy, kto nie znajdowałby się w jednej ze specjalnie zaprojektowanych prycz do wysokiego ciążenia, zostałby ranny lub zabity, ale zebrane dane by przetrwały. Lakonia stosowała dużo tego rodzaju zabezpieczeń. Nie była to jej ulubiona część pracy.
– Dziękuję, poruczniku – odpowiedział admirał Sagale. On też siedział przypięty do pryczy przeciążeniowej na mostku, co było kolejną oznaką tego, jak poważnie traktował swoją część zadania. – Major Okoye, może pani kontynuować.
– Wyprowadźcie ją – powiedziała do interkomu Elvi. W tej sytuacji była tylko jedna „ona”.
Elvi siedziała w specjalnie zmodyfikowanej lakońskiej pryczy przeciążeniowej otoczona ekranami. Instrumenty mogły zostać pochowane w niecałą sekundę, a komorę pryczy mógł krótko potem wypełnić specjalny, pozwalający na oddychanie płyn do lotów z wysokim przeciążeniem. Była jedną z niewielu osób dostatecznie ważnych, by nie szczędzono żadnych nakładów na utrzymanie jej przy życiu. Czuła się, jakby siedziała wewnątrz torpedy. W zasadzie tego nie znosiła.
Na jednym z ekranów kamera śledziła ruch katalizatora wywożonego ze swojego sejfu na zaawansowanym wózku wyposażonym w mnóstwo czujników. Łączność protomolekularna działała w obie strony. To, co działo się z ich próbką, było równie ważne dla ich badań, jak aktywność w martwym układzie, której być może za chwilę doświadczą.
Wózek katalizatora sunął korytarzem na magnetycznych kołach do pomieszczenia tuż przy powłoce statku, z dala od wszystkich osłon radiacyjnych oraz zaawansowanej technologicznie magii stosowanej przez zespół Cortázara do odcięcia próbki od świata poza wrotami.
Nic się nie stało.
– Jeszcze nie mamy odpowiedzi – poinformował Travon.
– Jejku, serio? – odpowiedział Fayez z sarkazmem w głosie przeznaczonym dla wszystkich innych. Travon by go nie usłyszał.
Choć protomolekuła mogła prowadzić łączność w sposób wyglądający na szybszy od światła, to gdy już została nawiązana, nie zaczynała jej od razu. Ponieważ lokalność nie była dla protomolekuły czymś istotnym, w przeciwieństwie do prędkości światła, Elvi podejrzewała, że łączność obejmowała coś w rodzaju uzgadniania protokołu łączności nawiązywanej przez węzły. Było to coś pomiędzy domysłem a metaforą, ale ułatwiało jej myślenie o całym procesie.
Jej próbka pochodziła z zagród laboratoryjnych Cortázara. Jeszcze do niedawna wcale nie istniała. Wszystko, z czym próbowali tu nawiązać kontakt, czekało od czasów, gdy ludzkość była jeszcze wyuzdanym pomysłem, na jaki wpadły dwie ameby, więc gdy jej węzeł pierwszy raz osiągał bliskość fizyczną – co znaczyło znalezienie się gdzieś w tym samym Układzie Słonecznym – elementy nawiązywały ze sobą jakieś relacje na bieżąco. Co było fantastyczne, ale i dziwne. I nie tak miało działać splątanie kwantowe. Chyba że właśnie tak działało.
Prowadząc badania nad protomolekułą i cywilizacją, która ją stworzyła, Elvi często cieszyła się, że nie jest fizyczką. To, co protomolekuła robiła z systemami biologicznymi, choć jeszcze nie było całkowicie zrozumiałe, przynajmniej sprawiało wrażenie, jakby któregoś dnia mogło zostać pojęte. Mechanizmy używane przez nią do przechwytywania życia i wykorzystywania go do swoich celów były niezwykle zaawansowane, ale nie całkowicie odmienne od tego, co robiły wirusy i pasożytnicze grzyby. Nie rozumiała jeszcze wszystkich reguł, ale miała wrażenie, że jeśli poświęci temu dość czasu i badań, to może jej się to uda.
To, co protomolekuła robiła z fizyką, wyglądało nie tyle na wariacje na temat i rozwój standardowych modeli, ile na wywrócenie stołu do gry i rozrzucenie elementów po całej podłodze. Elvi zastanawiała się, czy nieustanne luźne żarty Jen Lively były jej sposobem na niepopadnięcie w szaleństwo za każdym razem, gdy jej rozumienie rzeczywistości co chwila było darte na strzępy.
– Mam reakcję – zgłosił Travon.
– Owszem – potwierdziła Jen. – Coś dzieje się w obiekcie.
– Jakie było opóźnienie? – zapytała Elvi.
– Osiemnaście minut.
Byli o dziewięć minut świetlnych od struktury, co raczej potwierdzało hipotezę nawiązywania połączenia rozchodzącego się z prędkością światła lub czymś podobnym. Powinna zapisać tę hipotezę i skonsultować ją z ludźmi od nanoinformatyki.
Ekrany Elvi oszalały od informacji z czujników zainstalowanych na katalizatorze. Danych było za dużo, by analizować je w czasie rzeczywistym, więc Elvi pozwoliła im się przelewać przez nią jak fala wykresów i liczb. Później będzie mnóstwo czasu na próby dojścia do tego, co to wszystko znaczy.
– Na razie wygląda stabilnie – poinformował Travon.
– Zawsze miło, gdy rzeczy nie zaczynają od razu wybuchać – skomentowała Elvi, ale nikt się nie zaśmiał.
– Wiecie, od czego diamenty robią się zielone? – Jen zapytała wszystkich i nikogo konkretnego. – Sprawdziłam.
– Promieniowanie – odpowiedział Fayez.
Oczywiście, że wiedział. On też był w zespole Ilusa, jako geolog. Podczas gdy otwarcie protomolekularnej sieci wrót dało Elvi ponad tysiąc trzysta biosfer do studiowania, Fayezowi zapewniło dziesięć razy tyle układów geologicznych do badań. Niektóre z nich tak egzotyczne, jak niesamowicie wielki kawał węglowego kryształu o naprawdę ładnym kolorze.
– Zielone mogą się zrobić diamenty powstające w obecności promieniowania. Niektórzy mylą je ze szmaragdami, ale to całkiem inny minerał. Szmaragdy to beryl, nie węgiel.
– Ukradłeś mi moją rewelację – zamarudziła Jen. – Ale założę się, że to oznacza dużo większą aktywność gwiazdy w okresie, gdy powstawał ten obiekt. Na podstawie danych o cyklu życia gwiazdy szacuję, że ten obiekt ma prawie pięć miliardów