Suzanne Collins

Ballada ptaków i węży


Скачать книгу

tak, jakbym była zbyt rozchwiana, żeby cokolwiek zrobić – powiedziała.

      – W ogóle tego nie podpisywałem. To jakby klasowy projekt. – Coriolanus uniósł z irytacją ręce. – Poważnie, Clemmie, myślałem, że oddaję ci przysługę!

      – Dobrze, dobrze – ustąpiła. – Chyba powinnam ci podziękować. Szkoda tylko, że nawet nie miałam szansy tego przeczytać. Kryj mnie, jeśli zacznie nas przepytywać.

      – Jasne. Zresztą Gaul i tak pewnie uzna, że to dno – odparł. – To znaczy, moim zdaniem to całkiem niezły projekt, ale ona kieruje się zupełnie innymi przesłankami.

      – To prawda – przyznała Clemensia. – Myślisz, że Głodowe Igrzyska w ogóle się odbędą?

      O tym nie pomyślał.

      – Nie wiem. Śmierć Arachne, pogrzeb... Nawet jeśli się odbędą, to na pewno z opóźnieniem, tak mi się wydaje. Zresztą tobie i tak się nie podobają.

      – A tobie? Czy w ogóle komukolwiek się podobają? – spytała.

      – Może po prostu odeślą trybutów do domu.

      Ta perspektywa nie była taka zła, kiedy pomyślał o Lucy Gray. Zastanawiał się, czy odczuła konsekwencje śmierci Arachne. Czy ukarano trybutów? Czy będzie się mógł z nią zobaczyć?

      – No właśnie, albo zrobią z nich awoksów czy coś – powiedziała Clemensia. – To okropne, ale i tak lepsze od areny. Ja na przykład wolałabym nie mieć języka niż nie żyć, a ty?

      – Ja też, ale nie wiem, jak moja trybutka – odparł Coriolanus. – Da się śpiewać bez języka?

      – Nie wiem. Może tylko nucić. – Dotarli do bram Cytadeli. – Kiedy byłam mała, to miejsce mnie przerażało.

      – Mnie nadal przeraża – powiedział Coriolanus, na co zareagowała śmiechem.

      Przy posterunku Strażników Pokoju przeszli skanowanie siatkówki, a wyniki sprawdzono w zasobach Kapitolu. Odebrano im teczki, po czym strażniczka poprowadziła ich długim szarym korytarzem do windy, która zjechała co najmniej dwadzieścia pięć pięter. Coriolanus nigdy nie był tak głęboko pod ziemią i o dziwo, spodobało mu się tutaj. Chociaż uwielbiał penthouse Snowów, podczas wojennych bombardowań czuł się w nim bezbronny. Tymczasem tu nic nie mogłoby go dosięgnąć.

      Drzwi windy się rozsunęły i weszli wprost do gigantycznego otwartego laboratorium. Wokół rozciągały się rzędy stołów laboratoryjnych, nieznanych maszyn i szklanych gablot. Coriolanus odwrócił się do strażniczki, ale zdążyła już zamknąć drzwi i odjechać bez słowa.

      – Idziemy? – zwrócił się do Clemensii.

      Ostrożnie ruszyli w głąb laboratorium.

      – Mam okropne przeczucie, że zaraz coś zbiję – wyszeptała Clemensia.

      Ruszyli wzdłuż ściany szklanych gablot, wysokich na pięć metrów. Wewnątrz ujrzeli menażerię rozmaitych stworzeń, znajomych oraz zmienionych do tego stopnia, że nie dałoby się ich nazwać. Istoty snuły się lub wędrowały, dysząc, i już na pierwszy rzut oka było witać, że są nieszczęśliwe. Przerośnięte kły, pazury i płetwy atakowały szkło, kiedy przechodzili obok nich.

      Podszedł do nich młody mężczyzna w laboratoryjnym fartuchu i ruszyli za nim do sekcji pełnej gablot z gadami, gdzie doktor Gaul zaglądała do wielkiego terrarium z setkami węży. Były nienaturalnie jaskrawe, ich skóra niemal promieniowała neonowym różem, żółcią i błękitem. Nie dłuższe od linijki i niewiele grubsze od ołówka, zwijały się w psychodeliczny dywan wyściełający dno terrarium.

      – O, jesteście – powiedziała doktor Gaul z uśmiechem. – Powiedzcie dzień dobry moim nowym pociechom.

      – Dzień dobry. – Coriolanus zbliżył twarz do szkła, żeby przyjrzeć się kłębowisku.

      Węże z czymś mu się kojarzyły, ale nie mógł sobie przypomnieć z czym.

      – Czy te kolory mają jakieś znaczenie? – spytała Clemensia.

      – Wszystko ma jakieś znaczenie, albo żadnego, zależy od punktu widzenia – odparła doktor Gaul. – To mi przypomina o waszej pracy. Sugestie przypadły mi do gustu. Kto je spisał? Tylko wy dwoje? A może wasza bezczelna koleżanka zdążyła coś dorzucić, zanim poderżnięto jej gardło?

      Wzburzona Clemensia zacisnęła usta, ale po chwili Coriolanus zobaczył, jak mięśnie jej twarzy się napinają. Nie zamierzała dać się zastraszyć.

      – Cała klasa robiła projekt grupowy – odparła.

      – Wieczorem Arachne miała wszystko spisać, ale wtedy... stało się to, o czym pani mówiła – dodał Coriolanus.

      – Jednak wasza dwójka postanowiła skończyć projekt, tak? – spytała doktor Gaul.

      – Właśnie – przytaknęła Clemensia. – Spisaliśmy pomysły w bibliotece, a wieczorem wydrukowałam to w swoim mieszkaniu. Potem dałam wydruk Coriolanusowi, żeby rano go tu podrzucił. Jak nam pani kazała.

      Doktor Gaul popatrzyła na Coriolanusa.

      – Tak właśnie było?

      Coriolanus poczuł się jak na dywaniku u dyrektora.

      – Tak, podrzuciłem projekt dziś rano. To znaczy, oddałem go pełniącym wartę Strażnikom Pokoju. Nie wpuszczono mnie do środka – dodał wymijająco. W tym przesłuchaniu kryło się coś dziwnego. – Był jakiś problem?

      – Chciałam się jedynie upewnić, że oboje pracowaliście przy projekcie – odparła doktor Gaul.

      – Mogę pokazać fragmenty, nad którymi dyskutowała cała grupa, i wyjaśnić, jak ewoluowały w projekcie – zaproponował.

      – Tak. Zrób to. Przyniosłeś kopię?

      Clemensia popatrzyła pytająco na Coriolanusa.

      – Nie, nie przyniosłem – powiedział. Nie był zachwycony, że Clemensia zwala wszystko na niego, zwłaszcza że była zbyt roztrzęsiona, aby pomóc przy pisaniu. Do tego należała do grupy jego największych rywali o nagrody Akademii. – A ty?

      – Zabrali nam teczki. – Clemesia spojrzała na doktor Gaul. – Może skorzystamy z egzemplarza, który pani od nas dostała?

      – Moglibyśmy, jednak mój asystent wyłożył nim to terrarium, kiedy jadłam lunch. – Doktor Gaul się roześmiała.

      Coriolanus popatrzył na masę węży, które wiły się i wystawiały języki. I rzeczywiście, spomiędzy splecionych ciał prześwitywały pojedyncze zdania projektu.

      – Może go wyciągnięcie? – zaproponowała doktor Gaul.

      To wyglądało na test, dziwaczny test w jej stylu. Na dodatek zaplanowany, chociaż Coriolanus nie miał pojęcia, w jakim celu. Zerknął na Clemensię, próbując sobie przypomnieć, czy bała się węży, ale nawet nie wiedział, czy sam się ich boi. W szkolnym laboratorium nie było węży.

      Clemensia uśmiechnęła się do doktor Gaul przez zaciśnięte zęby.

      – Oczywiście – powiedziała. – Mamy sięgnąć przez klapkę u góry?

      Doktor Gaul zdjęła całą pokrywę.

      – Nie, będziecie mieli więcej miejsca. Może ty zacznij, Coriolanusie.

      Włożył powoli rękę do terrarium i poczuł ciepło podgrzewanego powietrza.

      – Właśnie tak. Łagodne ruchy. Proszę ich nie niepokoić – instruowała go doktor Gaul.

      Wsunął palce pod krawędź kartki i powoli wyciągnął ją