Suzanne Collins

Ballada ptaków i węży


Скачать книгу

Zgroza – zaśmiała się babka Coriolanusa.

      – O nie, droga pani. Zgroza to jest wtedy, gdy nie ma fasoli – odparł.

      Nie rozwodził się nad tym, ale Panibabka przestała się śmiać, zerknęła na Coriolanusa i na chwilę zacisnęła dłoń, jakby w mimowolnym skurczu. Potem spojrzała na skrzynki i wyglądało na to, że rozważa coś w milczeniu.

      – Ile ma pan na zbyciu? – spytała właściciela klubu.

      Coriolanus załadował jedną skrzynkę na wózek, a pozostałe dwadzieścia dziewięć pojawiło się w środku nocy, gdyż gromadzenie zapasów było zasadniczo niezgodne z prawem. Cyrus i jego przyjaciel wnieśli skrzynki po schodach i ustawili je pośrodku wykwitnie urządzonego salonu. Na szczycie stosu umieścili puszkę mleka jako upominek od Pluribusa, po czym pożegnali się i poszli. Coriolanus i Tigris pomogli Panibabce ukryć zapasy w szafach, w eleganckich garderobach, a nawet w starym zegarze.

      – Kto to wszystko zje? – spytał.

      Wówczas jeszcze żywili się bekonem, kurczakami i, od czasu do czasu, pieczenią. Mleko pojawiało się okazjonalnie, za to nie brakowało sera, a po obiedzie zjadali jakiś deser, nawet jeśli był to tylko chleb z dżemem.

      – Część zjemy, a część może na coś wymienimy – odparła Panibabka. – Ta fasola będzie naszą tajemnicą.

      – Ale ja nie lubię fasoli limeńskiej – wydął usta Coriolanus. – A przynajmniej tak mi się wydaje.

      – No cóż, poprosimy kucharza o znalezienie jakiegoś dobrego przepisu – pocieszyła go.

      Kucharz dostał jednak powołanie do wojska, a potem zmarł na grypę. Okazało się, że Panibabka nie potrafi nawet włączyć kuchenki, a co dopiero ugotować coś według przepisu. Właśnie dlatego ośmioletnia Tigris musiała podjąć się obowiązku gotowania fasoli najpierw do gęstego gulaszu, potem do zupy, a na koniec do wodnistego wywaru, na którym przeżyli wojnę. Fasola limeńska, kapusta, chleb z przydziału. Jedli to dzień po dniu, latami. Na takim pożywieniu nie miał szansy wyrosnąć. Oczywiście gdyby jadł więcej, byłby wyższy i miałby szersze barki. Przynajmniej jego mózg rozwinął się prawidłowo, w każdym razie Coriolanus miał taką nadzieję. Fasola, kapusta, razowy chleb. Znienawidził to jedzenie, ale dzięki niemu przeżyli i nie okryli się wstydem, pożerając trupy na ulicach.

      Przełknął ślinę, która napłynęła mu do ust, kiedy sięgnął po talerz z pozłacanym obrzeżem i wypukłą pieczęcią Akademii. Nawet w najgorszych dniach w Kapitolu nie brakowało pięknych naczyń stołowych i Coriolanus wielokrotnie jadł w domu liście kapusty na delikatnej porcelanie. Wziął płócienną serwetkę, widelec i nóż, a gdy zdjął pokrywkę z najbliższego srebrnego półmiska z podgrzewaczem, para owiała mu usta. Purée z cebuli. Nałożył sobie odrobinę, starając się powstrzymać ślinotok. Gotowane ziemniaki. Młody kabaczek. Pieczona szynka. Gorące bułeczki i odrobina masła. Albo jeszcze lepiej dwie odrobiny. Pełen talerz, ale nie dla żarłoka. W każdym razie nie jak na nastolatka.

      Postawił talerz na blacie, obok talerza Clemensii, i poszedł po deser z wózka. W zeszłym roku desery wcześniej się skończyły, więc nie zjadł nawet łyżeczki tapioki. Serce niemal mu zamarło, kiedy ujrzał rzędy kawałków szarlotki udekorowanych papierowymi chorągiewkami z godłem Panem. Ciasto! Kiedy ostatni raz próbował ciasta? Sięgnął po średniej wielkości kawałek, gdy ktoś podsunął mu pod nos talerz z gigantyczną porcją.

      – Weź duży – rozległ się głos. – Dorastający chłopak na pewno się z tym upora.

      Oczy dziekana Highbottoma były kaprawe, ale już nie nieprzytomne jak tego ranka. Co więcej, wpatrywały się w Coriolanusa z nieoczekiwaną przenikliwością.

      Coriolanus wziął szarlotkę i obdarzył Highbottoma uśmiechem, który w założeniu miał być pogodny i chłopięcy.

      – Dziękuję panu – odparł. – Na ciasto zawsze znajdę miejsce.

      – Tak, na przyjemności zawsze znajdzie się czas i miejsce – oświadczył dziekan. – Nikt nie wie tego lepiej ode mnie.

      – Też tak myślę, proszę pana.

      Nie zabrzmiało to dobrze. Chciał się zgodzić z wypowiedzią o przyjemnościach, a zabrzmiało to jak uszczypliwa uwaga na temat charakteru dziekana.

      – Też tak myślisz. – Dziekan Highbottom zmrużył oczy, nadal wpatrując się w Coriolanusa. – No więc co planujesz po igrzyskach, chłopcze?

      – Mam nadzieję podjąć studia uniwersyteckie – odparł.

      Dziwne pytanie. Chyba jego dokonania w szkole nie pozostawiały wątpliwości co do dalszej nauki.

      – Tak, widziałem twoje nazwisko wśród ubiegających się o nagrodę – powiedział dziekan Highbottom. – A jeśli jej nie dostaniesz?

      – No cóż, wtedy... – zająknął się Coriolanus. – Wtedy opłacimy czesne, rzecz jasna.

      – Doprawdy? – Dziekan Highbottom się roześmiał. – Wystarczy na ciebie spojrzeć w tej naprędce przyszykowanej koszuli i w za ciasnych butach. Ledwie wiążecie koniec z końcem. Paradujesz dumnie po Kapitolu, a wątpię, czy Snowowie mają choćby nocnik, żeby móc się wyszczać. Nawet z nagrodą będzie ci ciężko, a przecież jeszcze jej nie masz, prawda? Zastanawiam się, jaki los może cię spotkać, jeśli jej nie dostaniesz? Co wtedy?

      Coriolanus rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze słyszał te okropne słowa, ale większość ludzi zajęta była pogaduszkami przy jedzeniu.

      – Nie przejmuj się, nikt nie wie. No, prawie nikt. Smacznej szarlotki, chłopcze. – Dziekan Highbottom odszedł, nawet nie biorąc kawałka ciasta.

      Coriolanus najchętniej rzuciłby szarlotkę na podłogę i wybiegł z sali, ale zamiast tego ostrożnie odstawił olbrzymią porcję z powrotem na wózek. Chodziło o przezwisko. Na pewno dotarło do dziekana Highbottoma wraz z informacją, że wymyślił je Coriolanus. Idiotycznie się zachował. Dziekan nadal był zbyt ważny, nawet obecnie, żeby wyśmiewać go publicznie. Ale czy naprawdę stało się coś strasznego? Każdy nauczyciel miał co najmniej jedno przezwisko, wielu znacznie mniej pochlebne. A zresztą Na-Haju-Bottom nawet nie starał się ukryć swojego nałogu i wręcz prosił się o kpinę. Czy istniał jakiś inny powód, dla którego tak bardzo nienawidził Coriolanusa?

      Tak czy inaczej, Coriolanus musiał naprawić sytuację. Nie mógł ryzykować utraty nagrody przez coś takiego. Po studiach zamierzał znaleźć jakieś dobrze płatne zajęcie. Które drzwi się przed nim otworzą, jeśli nie zdobędzie wykształcenia? Usiłował wyobrazić sobie swoją przyszłość na stanowisku niskiego szczebla. Co mógłby robić? Zarządzać dystrybucją węgla do dystryktów? Czyścić klatki genetycznych dziwadeł w laboratorium zmieszańców? Pobierać podatki od Sejanusa Plintha w jego pałacowym apartamencie na Corso, podczas gdy sam mieszkałby w jakiejś szczurzej norze na rogatkach? I to gdyby dopisało mu szczęście! Jako biedny absolwent Akademii miałby trudności ze zdobyciem pracy w Kapitolu. Z czego by żył, z pożyczek? Dłużnicy w Kapitolu od zawsze kończyli w oddziałach Strażników Pokoju, a to wiązało się z dwudziestoletnim zesłaniem diabli wiedzą gdzie. Wyekspediowaliby go do jakiegoś koszmarnego, zabitego dechami dystryktu, gdzie ludzie niewiele różnią się od zwierząt.

      Dzień, z którym wiązał tyle nadziei, z hukiem runął mu na głowę. Najpierw przyszła groźba utraty apartamentu, potem przydział najgorszej trybutki – która, jak się nad tym dobrze zastanowić, bez wątpienia była stuknięta – a teraz świadomość, że dziekan Highbottom nienawidzi go aż tak, że gotów mu odebrać szanse na nagrodę i skazać go na życie w dystryktach!

      Wszyscy wiedzieli, co dzieje się z człowiekiem, który trafia do dystryktów. Zostaje spisany na straty. Zapomniany. Z perspektywy