nigdy nie opuściło planety i znane było wyłącznie z pogłosek i fantastycznych plotek.
– To krysnóż.
– Nie wymawiaj tego tak niefrasobliwie – powiedziała Mapes. – Czy znasz sens tego słowa?
„W tym pytaniu jest haczyk – pomyślała Jessika. – To właśnie powód, dla którego ta Fremenka przyjęła służbę u mnie: aby zadać to jedno pytanie. Moja odpowiedź może spowodować przelew krwi… albo… albo co? Ona żąda ode mnie odpowiedzi. Chce wiedzieć, co znaczy ten nóż. Nazywa się Szadout w języku chakobsa. Nóż to w chakobsa »stworzyciel śmierci«. Zaczyna się denerwować. Muszę już odpowiedzieć. Zwłoka jest równie niebezpieczna jak niewłaściwa odpowiedź”.
– To stworzyciel…
– Ejjiiii! – zajęczała Mapes.
W jej głosie był żal i jednocześnie uniesienie. Dygotała tak silnie, że ostrze noża rzucało ogniste błyski na cały westybul.
Jessika czekała w bezruchu. Zamierzała powiedzieć, że nóż jest „stworzycielem śmierci”, a następnie dorzucić starożytne słowo, lecz wszystkie zmysły ostrzegały ją teraz, cała jej dogłębnie wytrenowana czujność wydobywająca znaczenia z najbardziej zdawkowego drgnienia mięśni.
Słowem kluczem był… stworzyciel.
Stworzyciel? Stworzyciel.
Mapes ciągle jeszcze trzymała nóż, jakby go miała za chwilę użyć.
– Sądziłaś – powiedziała Jessika – że ja, znająca tajemnice Wielkiej Macierzy, nie poznałabym stworzyciela?
Szadout opuściła nóż.
– Moja pani, kiedy tak długo obcuje się z proroctwem, chwila objawienia jest szokiem.
Jessika pomyślała o proroctwie – o szariacie i całej panoplia prophetica, o jakiejś Bene Gesserit z Missionaria Protectiva zrzuconej tu stulecia temu, dawno już zmarłej, która jednak osiągnęła swój cel: zaszczepiła tym ludziom mit dla ochrony sióstr Bene Gesserit, gdyby pewnego dnia któraś znalazła się w opałach.
Cóż, ten dzień nadszedł.
Mapes wsunęła nóż do pochwy.
– To niestałe ostrze, moja pani. Noś je przy sobie. Wystarczy, że będzie dłużej niż tydzień z dala od ciała, a zacznie się rozpadać. Ten ząb szej-huluda jest twój, na całe twoje życie.
Jessika wyciągnęła prawą rękę i zaryzykowała zagranie:
– Mapes, schowałaś bezkrwawe ostrze.
Fremence zaparło dech, upuściła nóż w pochwie na dłoń Jessiki i rozerwała brązowy stanik, zawodząc:
– Bierz wodę mojego życia!
Jessika wyjęła nóż z pochwy. Ależ lśnił! Skierowała czubek klingi w stronę Mapes i zauważyła, jak kobietę ogarnia strach większy niż lęk przed śmiercią.
„Czyżby trucizna w sztychu?” – przemknęło jej przez głowę. Odchyliła sztych do góry i delikatnie drasnęła Mapes ostrzem nad lewą piersią. Wypłynęła gęsta krew, która prawie natychmiast zakrzepła. „Ultraszybka koagulacja – pomyślała Jessika. – Mutacja zatrzymująca wilgoć?”
Wsunęła klingę do pochwy.
– Zapnij suknię, Mapes – rozkazała.
Fremenka usłuchała, drżąc na całym ciele. Pozbawione białek oczy wpatrzone były w Jessikę.
– Nasza jesteś – wymamrotała. – Jesteś Tą Jedyną.
Rozległ się łoskot towarzyszący kolejnemu wyładunkowi przy bramie. Mapes porwała tkwiący w pochwie nóż i wsunęła go Jessice za stanik.
– Każdego, kto ujrzy ten nóż, trzeba oczyścić lub zabić! – warknęła. – Wiesz o tym, moja pani!
„Teraz wiem” – pomyślała Jessika.
Tragarze odjechali, nie wchodząc do Wielkiej Sali. Mapes się uspokoiła.
– Nieoczyszczeni, którzy widzieli krysnóż, nie mogą żywi opuścić Arrakis. Nigdy o tym nie zapomnij, moja pani. Powierzono ci krysnóż. – Odetchnęła głęboko. – Teraz sprawa musi się toczyć własnym torem. Nie można tego przyspieszyć. – Spojrzała na stosy skrzyń i spiętrzone wokół nich rzeczy. – Mamy tu sporo roboty dla zabicia czasu.
Jessika biła się z myślami. „Sprawa musi się toczyć własnym torem”. Była to formuła typowa dla zaklęć magicznych Missionaria Protectiva: Nadejście matki wielebnej wolność wam niosącej.
„Ale ja nie jestem matką wielebną – pomyślała. I zaraz potem jęknęła w duchu: – Wielka Macierzy! I tę tu wsadzili! To dopiero musi być upiorne miejsce!”
– Od czego każesz mi zacząć, moja pani? – spytała Mapes rzeczowo.
Instynkt ostrzegł Jessikę, by podtrzymała jej obojętny ton.
– Tam stoi portret Starego Księcia – powiedziała. – Trzeba go zawiesić na bocznej ścianie w jadalni. Łeb byka musi pójść na ścianę naprzeciwko malowidła.
Szadout podeszła do głowy byka.
– Ależ to zwierzę musiało być wielkie, żeby nosić taki łeb – powiedziała. Nachyliła się. – Będę musiała to najpierw oczyścić, nieprawdaż, moja pani?
– Nie.
– Przecież rogi lepią mu się od brudu.
– To nie brud, Mapes. To krew ojca naszego księcia. Te rogi zostały spryskane przezroczystym utrwalaczem w parę godzin po tym, jak owo zwierzę zabiło Starego Księcia.
Fremenka się podniosła.
– Ach tak!
– To tylko krew – rzekła Jessika. – I do tego stara. Weź sobie kogoś do pomocy przy zawieszaniu. Te paskudztwa są ciężkie.
– Myślałaś, że krew robi na mnie wrażenie? – spytała Mapes. – Pochodzę z pustyni i widziałam mnóstwo krwi.
– To… to widać – powiedziała Jessika.
– W tym trochę własnej – dodała Szadout. – Więcej, niż upuściłaś mi swym draśnięciem.
– Wolałabyś, żebym cięła głębiej?
– Ach, nie! Wody ciała jest zbyt mało, żeby nią jeszcze szafować na powietrzu. Zrobiłaś to, co trzeba.
Zważając na słowa i sposób wyrażania się, Jessika podchwyciła znaczenia ukryte w określeniu „woda ciała”. Znów odczuła przygnębienie na myśl o tym, czym jest woda na Arrakis.
– Po której stronie ma zawisnąć każde z tych cacek, moja pani? – zapytała Fremenka.
„Wciąż praktyczna ta Mapes” – pomyślała Jessika.
– Zrób, jak uważasz, Mapes – odpowiedziała. – To w zasadzie bez różnicy.
– Jak sobie życzysz, moja pani. – Szadout schyliła się i zaczęła odwijać głowę z papierów i sznurków. – Zabiło się Starego Księcia, co? – zamruczała.
– Mam wezwać ci tragarza do pomocy? – zapytała Jessika.
– Dam sobie radę, moja pani.
„Tak, da sobie radę – pomyślała Jessika. – To tkwi w tym fremeńskim stworzeniu: instynkt radzenia sobie”.
Poczuła chłód pochwy krysnoża pod stanikiem i wyobraziła sobie długi łańcuch knowań Bene Gesserit, do którego