Frank Herbert

Diuna


Скачать книгу

to tak, jakby pokój urządzono z zamiarem oczarowania Paula.

      Pokój i całą planetę.

      Przypomniał sobie księgofilm, który pokazał mu Yueh – Arrakis. Stacja badawcza botaniki pustyni Jego Imperatorskiej Mości. Księgofilm był stary, sprzed odkrycia przyprawy.

      W pamięci Paula przemknęły nazwy, każda z obrazem odciśniętym mnemotechnicznym rytmem księgi: kaktus saguaro, ośli ogórek, palma daktylowa, werbena piaskowa, wiesiołek dwuletni, kaktus baryłkowaty, juka krótkolistna, perukowiec, krzew kreozytowy… lis długouchy, jastrząb pustynny, skoczek pustynny…

      Nazwy i obrazy, nazwy i obrazy z ziemskiej przeszłości człowieka – a wielu nie można już spotkać nigdzie we wszechświecie poza Arrakis.

      Trzeba się uczyć o tylu nowych rzeczach… O przyprawie.

      I o czerwiach pustyni.

      W sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi. Paul usłyszał kroki matki oddalające się w głąb korytarza. Wiedział, że doktor Yueh znajdzie sobie coś do czytania i zostanie w przyległym pokoju.

      Nadszedł moment, by wyruszyć na eskapadę.

      Wykradł się z łóżka i skierował do regału otwierającego się na szafę. Przystanął, usłyszawszy szmer za plecami, i się odwrócił.

      Rzeźbione wezgłowie łóżka opadło na miejsce, z którego się podniósł. Paul zamarł i bezruch ocalił mu życie. Zza wezgłowia wysunął się niewielki grot-gończak, najwyżej pięciocentymetrowy. Chłopak w mgnieniu oka rozpoznał pospolitą skrytobójczą broń, o której uczono od maleńkości każde dziecko królewskiej krwi. Drapieżna metalowa igła sterowana z bliska czyjąś ręką i okiem. Potrafiła wbić się w ruchome ciało i po nitkach nerwów utorować sobie drogę do najbliższego z żywotnych narządów.

      Gończak, uniósłszy się, przeleciał bokiem przez pokój tam i z powrotem.

      Paul uzmysłowił sobie, co wie na jego temat, jakie zna ograniczenia tej broni: kompresja pola dryfowego zakłóca działanie oka przekaźnika. Skoro w zaciemnionym pokoju nie widać dobrze celu, operator będzie się kierował ruchem – jakimkolwiek.

      Tarcza pozwoliłaby wyhamować gończak, dałaby czas na zniszczenie go, ale leżała na łóżku. Lance laserowe strącały gończaki, lecz były kosztowne i notorycznie się psuły, a poza tym zawsze istniała groźba wybuchu, gdyby wiązka lasera przecięła aktywną tarczę. Atrydzi wierzyli w osobiste tarcze i przytomność umysłu.

      Zastygły w katatonicznym prawie bezruchu Paul wiedział, że teraz jedynie przytomność umysłu pozwoli mu stawić czoło niebezpieczeństwu.

      Grot-gończak wzniósł się o dalsze pół metra. Kołysał się tam i z powrotem w smugach światła, przeszukując pokój.

      „Muszę spróbować go złapać – pomyślał Paul. – Będzie śliski na spodzie od pola dryfowego. Muszę go mocno chwycić”.

      Gończak opadł pół metra, zjechał na lewo i zawróciwszy, okrążył łóżko. Od broni dobiegało ciche buczenie.

      „Kto tym draństwem steruje? – głowił się chłopak. – Musi być niedaleko. Mógłbym zawołać Yuego, ale to go dopadnie, jak tylko otworzy drzwi”.

      Za jego plecami zaskrzypiały drzwi na korytarz. Ktoś w nie zapukał. Otworzyły się.

      Grot-gończak śmignął mu koło głowy w kierunku ruchu. Prawa ręka Paula wystrzeliła do przodu i w dół i chwyciła śmiercionośne narzędzie. Gończak buczał i skręcał się w rozpaczliwie zaciśniętej na nim dłoni. Paul zamachnął się i z gwałtownego półobrotu trzasnął nosem igły w metalową płytę drzwi. Usłyszał chrupnięcie miażdżonego oka na czubku i gończak zamarł w jego palcach. Mimo to dla pewności nie rozluźnił chwytu.

      Podniósł wzrok i napotkał szczere spojrzenie błękitnych oczu Szadout Mapes.

      – Twój ojciec przysyła po ciebie – powiedziała. – W sieni czekają ludzie z eskorty.

      Paul kiwnął głową, skupiając wzrok i uwagę na dziwnej kobiecie w służebnym brązie workowatej sukni. Spoglądała teraz na przedmiot zaciśnięty w jego dłoni.

      – Słyszałam o czymś takim – stwierdziła. – Zabiłoby mnie, prawda?

      Musiał przełknąć ślinę, nim zdołał przemówić.

      – To ja… byłem celem.

      – Ale leciało na mnie.

      – Bo się ruszałaś. – „Kim jest to stworzenie?” – zastanawiał się.

      – Zatem uratowałeś mi życie – powiedziała.

      – Uratowałem życie nam obojgu.

      – Wygląda na to, że mogłeś mnie zostawić na pastwę tego czegoś, a sam uciec.

      – Kim jesteś? – zapytał.

      – Szadout Mapes, ochmistrzyni.

      – Skąd wiedziałaś, gdzie mnie znaleźć?

      – Twoja matka mi powiedziała. Spotkałam ją przy schodach do magicznego pokoju w końcu korytarza. – Wskazała w lewo. – Ludzie twojego ojca nadal czekają.

      „To będą ludzie Hawata – pomyślał. – Musimy znaleźć operatora tego urządzenia”.

      – Idź do ludzi mojego ojca. Powiedz im, że złapałem grota-gończaka w budynku i że mają się rozejść w poszukiwaniu operatora. Każ im natychmiast otoczyć dom i teren. Będą wiedzieli, jak się do tego zabrać. To musi być ktoś obcy.

      Zadumał się: „A może to ona?”. Ale był przekonany, że nie. Gończakiem ktoś kierował, gdy wchodziła.

      – Zanim zrobię, co każesz, młodzieńcze – powiedziała Mapes – musimy wyrównać nasze rachunki. Złożyłeś na mnie brzemię wody, a nie bardzo mam ochotę je dźwigać. Jednak my, Fremeni, spłacamy długi, tak wdzięczności, jak nikczemności. I wiemy, że wśród was jest zdrajca. Nie znamy go, ale że jest, za to dajemy głowę. To zapewne jego ręka prowadziła ten krajak ciała.

      Paul przyjął słowo „zdrajca” w milczeniu. Nim zdążył się odezwać, dziwna kobieta odwróciła się i pobiegła do wyjścia.

      Przyszło mu na myśl, by ją przywołać, ale było w niej coś, co mówiło mu, że ją tym urazi. Powiedziała, co było jej wiadomo, i teraz zamierzała zrobić, co „kazał”. Lada chwila dom zaroi się ludźmi Hawata.

      Wrócił pamięcią do innych fragmentów owej dziwnej rozmowy. „Magiczny pokój”. Spojrzał w lewo, we wskazanym przez nią kierunku. „My, Fremeni”. A więc to była Fremenka. Zatrzymał się na mrugnięcie mnemotechnicznej migawki rejestrującej w pamięci obraz jej twarzy: pomarszczona jak śliwka, ciemnobrązowa, błękitne w błękicie oczy bez białek. Dołączył imię: Szadout Mapes.

      Ściskając strzaskany gończak, zawrócił w głąb pokoju, lewą ręką zgarnął pas tarczy z łóżka, owinął go wokół bioder i dopiął już w biegu. Wypadł z pokoju i popędził korytarzem w lewo.

      Powiedziała, że gdzieś tutaj jest jego matka – schody… magiczny pokój.

      Cóż takiego podtrzymywało lady Jessikę na duchu w godzinie próby? Zastanówcie się głęboko nad aforyzmem Bene Gesserit, a może zrozumiecie: „Każda przebyta do końca droga prowadzi dokładnie donikąd. Wejdź na górę tylko tyle, by sprawdzić, że jest górą. Nie zobaczysz góry z jej szczytu”.

      – z Muad’Dib. Uwagi o rodzinie pióra księżnej Irulany

      W końcu południowego skrzydła Jessika natknęła się na metalowe