Frank Herbert

Diuna


Скачать книгу

ponurej zawziętości nie schodził z twarzy Paula.

      – Miała zasiać nieufność i podejrzliwość w naszych szeregach i osłabić nas w ten sposób – powiedział.

      – Musisz przekazać to ojcu na osobności i naświetlić mu sprawę pod tym kątem.

      – Rozumiem.

      Odwróciła się do tafli szkła filtracyjnego i popatrzyła na południowy zachód, gdzie znikało słońce Arrakis – żółta kula tuż nad skalnymi urwiskami.

      Paul odwrócił się wraz z nią.

      – Ja też nie myślę, że to Hawat. Czyżby Yueh?

      – Nie jest ani adiutantem, ani towarzyszem – powiedziała. – I mogę cię zapewnić, że nienawidzi Harkonnenów równie zawzięcie jak my.

      Paul skierował uwagę ku urwiskom. „I na pewno nie Gurney… ani Duncan. Może któryś z podadiutantów? Wykluczone. Wszyscy oni pochodzą z rodzin od pokoleń nam wiernych, i nie bez powodów”.

      Jessika potarła czoło; była zmęczona. „Ileż tu niebezpieczeństw!” – przemknęło jej przez głowę. Zaczęła studiować przefiltrowany na żółto pejzaż. Poza książęcymi włościami rozciągał się ogrodzony wysokim parkanem teren składowiska z rzędami przyprawowych silosów, wokół których rozstawiły się jak chmara najeżonych pająków szczudłonożne wieże strażnicze. Ogarniała wzrokiem przynajmniej dwadzieścia składowisk z silosami ciągnącymi się po urwiska Muru Zaporowego – silos za silosem, jakby kuśtykały przez basen.

      Przefiltrowane słońce z wolna schowało się za horyzont. Wyprysły gwiazdy. Zauważyła jedną jasną gwiazdę tak nisko nad horyzontem, że migotała w wyraźnym, regularnym rytmie – mrugające światełko: mig-mig-mig-mig-mig…

      Paul poruszył się przy niej w mrocznym pokoju, lecz Jessika skoncentrowała się na tej pojedynczej gwieździe, uświadomiwszy sobie, że jest ona zbyt nisko, że to światło musi dochodzić ze ścian Muru Zaporowego.

      „Ktoś sygnalizuje!”

      Spróbowała odczytać wiadomość, ale był to kod, jakiego się nigdy nie uczyła. Inne światełka rozbłysły w dole, na równinie pod urwiskami: maleńkie żółte punkty rozsiane na tle granatowej nocy. A na lewo od nich jedno światło rozjarzyło się jaśniej i zaczęło bardzo szybko mrugać ku urwiskom: mignięcie, migotanie, mig! I zgasło.

      Fałszywa gwiazda na urwisku odpowiedziała natychmiast.

      Sygnały… Napełniły ją one złym przeczuciem. „Dlaczego użyto świateł do komunikacji przez basen? – postawiła sobie pytanie. – Dlaczego nie korzystali z sieci łączności?”

      Odpowiedź nasuwała się sama: sieć telekomunikacyjna była już z pewnością na podsłuchu agentów księcia Leto. Sygnały świetlne mogły oznaczać tylko jedno: że wiadomości przesyłali sobie jego wrogowie – agenci Harkonnenów.

      Za plecami usłyszeli pukanie do drzwi i głos człowieka Hawata:

      – Wszystko w porządku, sir… Moja pani. Czas wyprawić panicza do ojca.

      Mówi się, że książę Leto zamknął oczy na groźby Arrakis, że zrobił nierozważny krok w przepaść. Czyż nie bliższe prawdy będzie jednak stwierdzenie, że żyjąc tak długo w obliczu najwyższego zagrożenia, nie docenił zmiany w jego natężeniu? A może świadomie poświęcił siebie, aby jego synowi przypadło lepsze życie? Wszystkie fakty wskazują, że książę był człowiekiem, którego niełatwo wywieść w pole.

      – z Muad’Dib. Uwagi o rodzinie pióra księżnej Irulany

      Książę Leto Atryda wsparł się o parapet wieży kontrolnej lądowiska pod Arrakin. Pierwszy księżyc nocy – płaska, srebrna moneta – wisiał już całkiem wysoko nad południowym horyzontem. Pod nim zębate ściany Muru Zaporowego połyskiwały za mgiełką pyłu jak spękany lukier. Z lewej strony jarzyły się we mgle światła Arrakin – żółć… biel… granat.

      Pomyślał o obwieszczeniach ze swym podpisem rozlepionych teraz we wszystkich zaludnionych miejscach planety: „Nasz Najjaśniejszy Padyszach Imperator nakazał mi wziąć we władanie tę planetę i położyć kres wszelkim waśniom”.

      Ich ceremonialna formuła przepełniła go poczuciem osamotnienia. „Kto się nabrał na ten dęty legalizm? Na pewno nie Fremeni. Ani członkowie niskich rodów mający w swych rękach handel wewnętrzny Arrakis… i będący prawie co do jednego ludźmi Harkonnenów”.

      „Targnęli się na życie mojego syna!”

      Trudno mu było opanować wściekłość.

      Zobaczył światła pojazdu zbliżającego się do lądowiska od strony Arrakin. Miał nadzieję, że to transportowiec gwardii i wojska wiozący Paula. Zwłoka była irytująca, chociaż wiedział, że wynikła z ostrożności porucznika w służbie Hawata.

      „Targnęli się na życie mojego syna!”

      Potrząsnął głową, by opędzić się od złych myśli. Spojrzał na lądowisko, gdzie pięć spośród jego fregat tkwiło na obwodzie niczym monolityczni strażnicy. „Lepsza ostrożna zwłoka niż…” Przypomniał sobie, że to dobry porucznik. Człowiek wyznaczony do awansu, całkowicie oddany.

      „Nasz Najjaśniejszy Padyszach Imperator…”

      Gdyby tylko mieszkańcy tego podupadłego garnizonowego miasta zobaczyli prywatny list Imperatora do swego „Szlachetnie urodzonego księcia” – pogardliwe aluzje do zakwefionych mężczyzn i kobiet… „Ale czegóż więcej można oczekiwać od dzikusów, których najgorętszym marzeniem jest żyć poza bezpiecznym ładem faufreluches?”

      Książę czuł w tym momencie, że jego najgorętszym marzeniem jest położyć kres wszystkim różnicom klasowym, by móc zapomnieć na zawsze o morderczym ładzie. Spojrzał w górę, ponad pyłem, na nieruchome gwiazdy i pomyślał: „Wokół jednego z owych maleńkich światełek krąży Kaladan… lecz ja nigdy już nie zobaczę swojego domu”.

      Z tęsknoty za Kaladanem nagle zabolało go w piersi. Czuł, że ból nie ma źródła w nim, że dosięgnął go z Kaladanu. Nie mógł zmusić się do nazwania tej wyschniętej, jałowej ziemi swoim domem i wątpił, by kiedykolwiek był w stanie.

      „Muszę ukrywać swoje uczucia – pomyślał. – Dla dobra chłopaka. Jeśli kiedykolwiek ma mieć dom, musi to być tutaj. Ja mogę uważać Arrakis za piekło, do którego dostałem się przed śmiercią, lecz on musi odszukać tutaj coś, w czym znajdzie natchnienie. Coś musi tutaj być!”

      Ogarnęła go fala litości nad sobą, wzgardzonej i odrzuconej natychmiast, i przyłapał się na tym, że z jakiegoś powodu czepia się jego pamięci dwuwiersz z kasydy powtarzanej często przez Gurneya Hallecka:

       W pierś łapię oddech Czasu,

       Za którym opadł piach…

      „No tak, Gurney znajdzie tutaj sporo opadającego piachu” – pomyślał książę.

      Centralne pustkowie za oszkliwionymi przez księżyc urwiskami było pustynią: naga skała, wydmy i tumany pyłu, niezbadana dzicz z grupkami Fremenów tu i ówdzie na skraju, a może i rozsianymi po tej pustyni. Jeśli cokolwiek miało zapewnić przyszłość Atrydom, mogli to zrobić właśnie Fremeni.

      Pod warunkiem że Harkonnenowie nie zarazili ich swoimi krwawymi intrygami.

      „Targnęli się na życie mojego syna!”

      Zgrzytliwy metaliczny łoskot wprawił wieżę w drżenie, zatrząsł balustradą pod rękami księcia. Przeciwpodmuchowe osłony zapadły przed nim, zasłaniając widok.

      „Przybywa