nie chcę wodzić nikogo na pokuszenie. Może za kilka lat, kiedy stracę świeżość, pójdę na służbę do jakiegoś porządnego domu.
– Mądrze prawisz, dziecko – stwierdziła matka przełożona, lustrując dziewczynę wzrokiem.
Dom przy ulicy Girona był skromny, ale porządny, jak przystało na miejsce polecone przez zakonnice. Należał do pobożnej wdowy w żałobie, która dorabiała sobie, wynajmując wolne pokoje. Za trzy pesety miesięcznie Emma mogła dzielić łóżko z Dorą, sympatyczną, roześmianą, miłą w obejściu dziewczyną, która marzyła o tym, by wyjść za mąż i uciec z klitki, gdzie ledwo się mieściły. Jedyną wadą Dory było to, że cuchnęła królikami. Emma znała ten zapach z jadłodajni, ale jej współlokatorka śmierdziała znacznie bardziej: przez cały dzień strzygła królicze skóry. Choćby nie wiem jak się starała, w łóżku zawsze było pełno sierści. Każdego ranka wybierała ją z potarganych włosów, żarliwie się przy tym tłumacząc. Nie dało się też wywietrzyć pokoju, jako że jedyne okno wychodziło na mikroskopijne wewnętrzne patio, które nie tylko nie zapewniało dopływu świeżego powietrza, ale na dodatek mieszały się tam tysiące zapachów z pozostałych mieszkań, jakby tylko czekały, aż jakiś naiwniak wpuści je do siebie i pozwoli im zasmrodzić nową przestrzeń. Wdowa nie godziła się, żeby zostawiały otwarte drzwi – stanowczym tonem stwierdziła, że zostałoby to odebrane jako zaproszenie dla mężczyzn, pobudzające ich cielesne żądze; dla podkreślenia swoich słów stuknęła laską w podłogę z cementowych płytek.
Emma wprawdzie nie mogła otwierać okna i czasami wychodziła z domu z króliczą sierścią we włosach, za to znalazła w Dorze przyjaciółkę, do której przytulała się nocami, żeby odpędzić strach i oszukać smutek. Ta znajomość dodała jej energii. W rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znalazła, zapominała o byłym narzeczonym, stryju Sebastianie, Rosie, Josefie, Bertranie i innych dawnych znajomych. Zapłaciła wdowie za miesiąc z góry; reszta pieniędzy miała jej wystarczyć na skromne wyżywienie. Nie odważyła się policzyć monet, ale wiedziała, że skończą się za jakiś miesiąc. Potrzebowała pracy, więc od razu zaczęła jej szukać. Postanowiła nie ograniczać się do kuchni, jednak w pierwszej kolejności obeszła jadłodajnie, restauracje, piwiarnie, winiarnie i tawerny. Próżny trud: albo odprawiali ją z kwitkiem, albo chcieli ją wyzyskać, oferując marne wynagrodzenie. Kryzys gospodarczy był bezlitosny i wydobywał najgorsze cechy z tych, którzy mogli dać pracę innym.
Próbowała też szczęścia w sklepach: z haftami i koronkami, z kapeluszami, z żywnością, nawet u sprzedawcy powozów. Nie powiodło jej się także w tych z wachlarzami i parasolami, z czekoladą, z butami i z nożami. Wreszcie zaczepiła się u rzemieślnika produkującego materace, który miał zakład przy ulicy Bailèn, niedaleko placu Tetuan. Od tej pory królicza sierść, którą przynosiła na sobie Dora, mieszała się z włóknami wełny. Dziewczyny co rano zanosiły się śmiechem. Jedna strzygła królicze skóry, druga całymi dniami tłukła runo. Na tym właśnie polegała praca Emmy: za pomocą cienkiego jesionowego kija o długości półtora metra, zakrzywionego pod kątem ostrym na cieńszym końcu, podrzucała wełnę tak długo, aż ta się rozwarstwiała i nabierała objętości. Właściciel i jego żona zajmowali się wypełnianiem materacy i szyciem. Przez kilka dni Emma dusiła się pośród stosów ciemnego runa, okładała je kijem, wznosząc obłoki kurzu, w których trudno było oddychać. Do czasu, aż któregoś popołudnia rzemieślnik zaszedł ją od tyłu i pchnął na stos wełny.
Dora zapytała ją kiedyś o tego mężczyznę. Emma odpowiedziała jej, że wydaje się porządnym człowiekiem. „Nie ufaj mu”, ostrzegła ją przyjaciółka, ale ona nie potraktowała poważnie jej obaw. Odparła żartem, że przecież przez cały dzień wymachuje kijem, więc jeżeli spróbuje jej dotknąć, słono za to zapłaci. Ale teraz… Gdzie się podział kij? Wystraszyła się; leżeli pośród wełny, mężczyzna przygniatał ją swoim ciałem, jedną ręką próbował dotknąć jej piersi, drugą podkasać spódnicę. Całował ją, gryzł w szyję, uszy, policzki, wargi.
Zrozumiała, że nie ma szans. Był potężny i silny: przez całe życie rozbijał wełnę i dźwigał materace. Starała się trzeźwo myśleć, choć dusiła się kłakami. Mężczyzna wsadził już rękę między jej nogi. Macała runo w poszukiwaniu kija, lecz nigdzie go nie było. Spróbowała krzyknąć, ale tylko zaniosła się kaszlem. A jego żona? – przypomniała sobie. Usiłowała uwolnić się od przygniatającego ją ciała; bezskutecznie. Wreszcie gardło zareagowało: krzyknęła. Mężczyzna brutalnie uderzył ją w twarz, raz, drugi. Bił ją, nawet kiedy już zamilkła.
– Nie. Błagam pana – powiedziała, szlochając. – Proszę. Nie. Nie…
Mężczyzna walczył, żeby zdjąć spodnie, czołgał się po jej ciele.
– Nie. Nie.
Poczuła jego twarde nagie prącie i znów zaczęła się bronić. Złapał ją za nadgarstki i rozkrzyżował jej ręce.
– Proszę – powtórzyła, kiedy ich spojrzenia się spotkały.
– Spodoba ci się, mała – rzucił z uśmiechem. – Spodoba ci się tak bardzo, że będziesz chciała więcej.
Emma ścisnęła wełnę w garści, jakby to miało ją uspokoić. Mężczyzna usiadł na niej okrakiem i próbował rozerwać jej bluzkę, by dobrać się do piersi.
– Będziesz mnie błagać! – krzyczał, czerwony na twarzy, patrząc szklanym wzrokiem. – Będziesz chciała to powtórzyć!
To był impuls. Kiedy napastnik otworzył usta, żeby kontynuować przechwałki, uniosła się na łokciach i wepchnęła mu do ust wełnę, którą ściskała w garści. Zaskoczony, złapał ją za ramię, a wtedy ona zrobiła to samo co przed chwilą, tylko drugą ręką.
– Powtarzam to! – wrzasnęła, wpychając mu kłaki głęboko w gardło.
Mężczyzna próbował się bronić. Emma, której gniew dodawał sił, odpierała jego ataki. Zatykała mu usta dłonią, żeby nie mógł wypluć wełny. Kilka razy dostała w twarz, ale po paru sekundach zaciekłej walki napastnik zaczął się dusić i w końcu ją puścił. Zerwała się na nogi i oddaliła o kilka kroków od chmury kurzu i włókien, którą podnieśli podczas szamotaniny. Mężczyznę zemdliło; zdołał jeszcze wyjąć z ust wełnę, zanim zwymiotował. Dziewczyna dalej się cofała, aż wpadła na leżący na ziemi kij. Podniosła go. Przez chwilę przyglądała się rzemieślnikowi: klęczał plecami do niej, targany torsjami. Łajdak! Włożyła mu kij między nogi, wyobrażając sobie jego zwiotczałego penisa, po czym gwałtownie szarpnęła. Ryk mężczyzny wskazywał, że zakrzywiony koniec wbił mu się w krocze. Puściła kij i pobiegła do wyjścia. Po drodze pobrała ze sklepowej kasy swoją dniówkę i rekompensatę za porwaną bluzkę.
– OBAWIAM SIĘ, ŻE TAK BĘDZIE w każdej pracy – zawyrokowała Dora, kiedy po raz kolejny wysłuchała opowieści Emmy. – Jesteś za ładna. – Cmoknęła. – Nieraz w nocy sama czuję pokusę…
– Przestań! – krzyknęła Emma i żartem odepchnęła przyjaciółkę.
Leżały na łóżku, twarzami do siebie, z głowami na jednej poduszce. Oddechy, upał, zapachy, królicza sierść. Wybuchnęły śmiechem.
– Mówię poważnie – powiedziała Dora, kiedy już przestały się śmiać.
– O tym, że czujesz pokusę? – zapytała Emma.
– Nie, no co ty! O tym, że masz problem. Co innego, gdybyś miała narzeczonego, który przychodziłby po ciebie po pracy i czekał przed wejściem, paląc papierosa, który całowałby cię na powitanie i brał pod rękę, jakbyś była jego własnością, na oczach wszystkich, którzy