będzie deszczu.
Pan Bergeret poznał Skowronią Nóżkę, włóczęgę, którego bardzo niesłusznie sędzia śledczy, pan Roquincourt, wmieszał był do zbrodni w domu królowej Małgorzaty. Sześć miesięcy trzymał go w więzieniu; spodziewał się, że może wyjdą na jaw jakieś nieprzewidziane poszlaki przeciw niemu, lub też może myślał, że aresztowanie wyda się tym słuszniejsze, im dłużej trwać będzie, a może po prostu złościł się na człowieka, który zmylił był drogi sprawiedliwości. Pan Bergeret miał sympatię do nędzarzy i uprzejmie odpowiedział na grzeczne słowa Skowroniej Nóżki.
– Dzień dobry, przyjacielu – rzekł doń. – Widzę, że znasz dobre miejsca. Na tym zboczu jest ciepło i zacisznie.
Po chwili milczenia Skowronia Nóżka odrzekł:
– Znam miejsca jeszcze lepsze. Ale są dość daleko. Nie trzeba obawiać się chodzenia. Mam nogi dobre, ale złe trzewiki. Nie mogę włożyć dobrych, nie jestem do nich przyzwyczajony. Gdy mi kto da całe trzewiki, rozcinam je.
I uniósł nogę z kupy zeschłych liści; paluch owinięty gałganem wystawał z dziury w bucie.
Zamilkł i uważnie oskrobywał dalej twarde drewno.
Pan Bergeret powrócił do swoich myśli. Pallentem morte futura19. Okręty Agryppy nie zdołały w przejeździe zatrzymać „Antoniady” o purpurowych żaglach. Przynajmniej tym razem gołąbka wymykała się sępowi.
Skowronia Nóżka odezwał się:
– Zabrali mi nóż.
– Któż taki?
Włóczęga podniósł rękę i skierował ją w stronę miasta. Nic więcej nie powiedział, ale widocznie szedł dalej za biegiem swej myśli, bo po chwili dodał:
– Nie oddali mi go.
I zamilkł poważny, niezdolny wyrazić myśli przewalających się w jego ciemnej duszy. Nóż i fajka były jego jedynym dobrem na świecie. Nożem krajał czerstwe kromki chleba i skrawki słoniny, otrzymywane u drzwi chat, twarde pożywienie, którego jego bezzębne szczęki już gryźć nie mogły; nożem siekał odpadki cygar, którymi napychał fajkę, nożem okrawał zgniłe owoce i wyszukiwał w kupach śmieci coś zdatnego do zjedzenia. Nożem przykrawał sobie kij do drogi i ścinał gałęzie, z których układał posłanie na nocleg w lesie. Nożem rzeźbił z kory dębów stateczki dla chłopców i z białego drzewa lalki dla dziewczynek. Nożem wykonywał wszelkie przedmioty, najpotrzebniejsze i najsubtelniejsze. Zawsze zgłodniały, a niekiedy przemyślny, zarabiał na swe potrzeby robiąc z sitowia delikatne fontanny, które podobały się panom z miasta.
Bo człowiek ten pracować nie chciał, ale uprawiał najróżnorodniejsze rzemiosła. Wychodząc z więzienia nie zdołał wymóc, by mu oddano nóż złożony w kancelarii. I poszedł w świat bezbronny, pozbawiony i tego jedynego dobra, słabszy niż dziecię. Zapłakał nad swą niedolą. Drobne łzy, nie spływając, piekły jego krwawe źrenice. Potem powróciła otucha – wyszedłszy z miasta, u przydrożnego słupa znalazł stare ostrze. Teraz zajęty był oprawianiem go w bukową rączkę, którą przyciął sobie w lasku.
Wspomnienie noża nasunęło mu myśl o fajce.
– Nie zabrali mi fajki – rzekł.
I z wełnianego worka na piersiach wyjął coś niby czarny, lepki naparstek – sam tylko cybuch fajki.
– Mój biedaku – rzekł pan Bergeret – nie wyglądacie na zbrodniarza. Dlaczego więc dostajecie się tak często do więzienia?
Skowronia Nóżka nieprzyzwyczajony był do rozmowy, zupełnie nie umiał jej prowadzić. I chociaż nie był pozbawiony pewnej inteligencji, nie rozumiał od razu znaczenia zwróconych do niego słów. Brakło mu wprawy. Nie zaraz też odpowiedział panu Bergeret, który tymczasem końcem laski kreślił znaki w białym pyle drogi. Skowronia Nóżka rzekł wreszcie:
– Nie robię nic złego. Więc karany jestem za coś innego.
I rozmowa potoczyła się bez zbyt wielkich przerw.
– Chcecie powiedzieć, że wtrącają was do więzienia za czyny niewinne?
– Znam takich, co robią rzeczy złe. Ale szkodziłbym sobie, gdybym o tym mówił.
– Obcujecie z włóczęgami i zbrodniarzami?
– Chce mnie pan na słówka wyciągać. Zna pan pana sędziego Roquincourt?
– Znam go trochę. Surowy jest, nieprawdaż?
– Pan sędzia Roquincourt mówi dobrze. Nie słyszałem, żeby kto mówił tak dobrze i tak prędko. Nie ma się czasu zrozumieć. Nie można odpowiedzieć. Nie słyszałem nigdy, żeby kto choć w połowie tak dobrze mówił jak on.
– Trzymał was pod śledztwem długie miesiące i nie macie za to żalu do niego. Co za przykład wspaniałomyślności i wyniosłego przebaczenia!
Skowronia Nóżka znów zaczął strugać trzonek noża. W miarę jak postępowała robota, rozpogadzał się i odzyskiwał spokój umysłu. Nagle zapytał:
– Zna pan niejakiego Corbon?
– Co za Corbon?
Było to zbyt trudne do wytłumaczenia. Skowronia Nóżka uczynił niejasny gest obejmujący ćwierć widnokręgu. Myśl jego była zajęta jednak widać człowiekiem, którego wymienił, bo jeszcze raz powtórzył:
– Corbon.
– Skowronia Nóżko – zapytał pan Bergeret – mówią, że jesteście dziwnego rodzaju włóczęgą i że, nic nie mając, nigdy nic nie kradniecie. Jednak żyjecie ze zbrodniarzami. Znacie morderców?
Skowronia Nóżka odrzekł:
– Jedni tak myślą, drudzy tak. Ja, gdybym chciał źle zrobić, wykopałbym jamę pod drzewem na wzgórzu Duroc, położyłbym nóż na dnie jamy i przydeptałbym ziemię nogami. Tych, którzy chcą źle zrobić, nóż prowadzi. Nóż, a także duma. Ja, jeszcze będąc chłopcem, straciłem dumę, bo wyszydzali mnie chłopi i dziewczęta, i dzieci nawet, zawsze i wszędzie.
– I nigdy nie mieliście złych i gwałtownych myśli?
– Dawniej miałem, gdy spotykałem samotne kobiety na drogach. Z powodu tego, co mi się o nich roiło. Ale teraz to skończone.
– I nie napada was to już?
– Czasami.
– Skowronia Nóżko, kochacie swobodę, jesteście wolni. Żyjecie bez pracy, jesteście człowiekiem szczęśliwym.
– Są ludzie szczęśliwi, ale ja nie.
– Gdzież są ci szczęśliwi?
– W chatach.
Pan Bergeret wstał, wcisnął pół franka w rękę Skowroniej Nóżki i rzekł:
– Sądzicie, Skowronia Nóżko, że szczęście jest pod dachem, u ciepłego kominka, w miękkim łóżku. Miałem was za większego mędrca.
IV
W dzień Nowego Roku pan Bergeret od rana włożył frak, który dawno stracił połysk i w szarym blasku zimowego dnia wydawał się jakby posypany popiołem. Złote palmy akademickie, przypięte na fioletowej wstążce do klapy, śmiesznie błyszcząc, uwydatniały wyraźniej jeszcze, że pan Bergeret nie jest kawalerem legii honorowej. Czuł się on w tym ubraniu niezmiernie nędzny i szczupły. Biały krawat wydał mu się ozdobą godną politowania. Co prawda, nie był pierwszej świeżości. I gdy po długim, bezowocnym gnieceniu gorsu przekonał się, że w dziurkach, zniszczonych długim użyciem, spinki dobrze trzymać się nie chcą, zasępił się ostatecznie. Do serca jego wniknął żal, że nie jest człowiekiem światowym. Siadł na krześle i dumał.
„Czy