dobrze odbijała obawa rozlana na twarzy córki od jego spokoju. Uśmiechnął się.
– Bankierskie stoły!… – powtórzył. – Srebra naszych przodków bywały już na stołach Tatarów, Kozaków, zbuntowanych chłopów, i nie tylko nam to nie uchybiało, ale nawet przynosiło zaszczyt. Kto walczy, naraża się na straty.
– Tracili przez wojnę i na wojnie – wtrąciła panna Izabela.
– A dziś nie ma wojny?… Zmieniła się tylko broń: zamiast kosą albo jataganem161 walczą rublem. Joasia dobrze to rozumiała sprzedając nie serwis – ale rodzinny majątek, albo rozbierając na wybudowanie spichlerza ruiny zamku.
– Więc jesteśmy zwyciężeni!… – szepnęła panna Izabela.
– Nie, dziecko – odparł pan Tomasz prostując się. – My dopiero zaczniemy triumfować i bodaj czy nie tego boi się moja siostra i jej koteria162. Oni tak głęboko zasnęli, że razi ich każdy objaw żywotności, każdy mój śmielszy krok – dodał jakby do siebie.
– Twój, papo?
– Tak. Myśleli, że poproszę ich o pomoc. Sama Joasia chętnie zrobiłaby mnie swoim plenipotentem. Ja natomiast podziękowałem im za emeryturę i zbliżyłem się do mieszczaństwa. Zyskałem u tych ludzi powagę, która zaczyna trwożyć nasze sfery. Myśleli, że zejdę na drugi plan, a widzą, że mogę wysunąć się na pierwszy.
– Ty, papo?
– Ja. Dotychczas milczałem nie mając odpowiednich wykonawców. Dziś znalazłem takiego, który zrozumiał moje idee, i zacznę działać.
– Któż to jest? – spytała panna Izabela, ze zdumieniem patrząc na ojca.
– Niejaki Wokulski, kupiec, żelazny człowiek. Przy jego pomocy zorganizuję nasze mieszczaństwo, stworzę towarzystwo do handlu ze Wschodem, tym sposobem dźwignę przemysł…
– Ty, papo?
– I wówczas zobaczymy, kto wysunie się naprzód, choćby przy możliwych wyborach do rady miejskiej163…
Panna Izabela słuchała z szeroko otwartymi oczyma.
– Czy ten człowiek – szepnęła – o którym mówisz, papo, nie jest jakim aferzystą, awanturnikiem?…
– Nie znasz go więc? – spytał pan Tomasz. – On jednak jest jednym z naszych dostawców.
– Sklep znam, bardzo ładny – mówiła panna Izabela zamyślając się. – Jest tam stary subiekt, który wygląda trochę na dziwaka, ale nadzwyczajnie uprzejmy… Ach, zdaje mi się, że kilka dni temu poznałam i właściciela… Wygląda na gbura…
– Wokulski gbur?… – zdziwił się pan Tomasz. – Jest on wprawdzie trochę sztywny, ale bardzo grzeczny.
Panna Izabela wstrząsnęła głową.
– Niemiły człowiek – odpowiedziała z ożywieniem. – Teraz przypominam go sobie… Będąc we wtorek w sklepie zapytałam go o cenę wachlarza. Trzeba było widzieć, jak spojrzał na mnie!… Nie odpowiedział nic, tylko wyciągnął swoją ogromną czerwoną rękę do subiekta (nawet dość eleganckiego chłopca) i mruknął głosem, w którym czuć było gniew: panie Morawski czy Mraczewski (bo nie pamiętam), pani zapytuje o cenę wachlarza. A… nieciekawego znalazł papo wspólnika!… – śmiała się panna Izabela.
– Szalonej energii człowiek, żelazny człowiek – odparł pan Tomasz. – Oni tacy. Poznasz ich, bo myślę urządzić w domu parę zebrań. Wszyscy oryginalni, ale ten oryginalniejszy od innych.
– Papa tych panów chce przyjmować?…
– Muszę naradzać się z niektórymi. A co do naszych – dodał patrząc w oczy córce – zapewniam cię, że gdy usłyszą, kto u mnie bywa, ani jednego nie zabraknie w salonie.
W tej chwili weszła panna Florentyna zapraszając na obiad. Pan Tomasz podał rękę córce i przeszli we troje do jadalnego pokoju, gdzie już znajdowała się waza tudzież Mikołaj odziany we frak i wielki biały krawat.
– Śmieję się z Belci – rzekł pan Tomasz do kuzynki, która nalewała rosół z wazy. – Wyobraź sobie, Floro, że Wokulski zrobił na niej wrażenie gbura. Czy ty go znasz?
– Któż by dziś nie znał Wokulskiego – odpowiedziała panna Florentyna podając Mikołajowi talerz dla pana. – No, elegancki on nie jest, ale – robi wrażenie…
– Pnia z czerwonymi rękoma – wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.
– On mi przypomina Trostiego, pamiętasz, Belu, tego pułkownika strzelców w Paryżu – odpowiedział Pan Tomasz.
– A mnie posąg triumfującego gladiatora164 – melodyjnym głosem dodała panna Florentyna. – Pamiętasz Belu, we Florencji, tego z podniesionym mieczem? Twarz surowa, nawet dzika, ale piękna.
– A czerwone ręce?… – zapytała panna Izabela.
– Odmroził je na Syberii – wtrąciła panna Florentyna z akcentem.
– Cóż on tam robił?
– Pokutował za uniesienia młodości – rzekł pan Tomasz. – Można mu to przebaczyć.
– Ach, więc jest i bohaterem!…
– I milionerem – dodała panna Florentyna.
– I milionerem? – powtórzyła panna Izabela. – zaczynam wierzyć, że papo zrobił dobry wybór przyjmując go na wspólnika. Chociaż…
– Chociaż?… – spytał ojciec.
– Co powie świat na tę spółkę?
– Kto ma siłę w rękach, ma świat u nóg.
Właśnie Mikołaj obniósł polędwicę, gdy w przedpokoju zadzwoniono. Stary służący wyszedł i po chwili wrócił z listem na srebrnej, a może platerowanej tacy.
– Od pani hrabiny – rzekł.
– Do ciebie, Belu – dodał pan Tomasz biorąc list do ręki. – Pozwolisz, że cię zastąpię w połknięciu tej nowej pigułki.
Otworzył list, zaczął go czytać i ze śmiechem podał pannie Izabeli.
– Oto – zawołał – cała Joasia jest w tym liście. Nerwy, zawsze nerwy!…
Panna Izabela odsunęła talerz i z niepokojem przebiegła papier oczyma. Lecz stopniowo twarz jej wypogodziła się.
– Słuchaj, Florciu – rzekła – bo to ciekawe.
„Droga Belu! – pisze ciotka. – Zapomnij, aniołku, o moim poprzednim liście. W rezultacie twój serwis nic mnie nie obchodzi i znajdziemy inny, gdy będziesz szła za mąż. Ale chodzi mi, ażebyś koniecznie kwestowała tylko ze mną, i właśnie o tym miałam zamiar pisać poprzednio, nie o serwisie. Biedne moje nerwy! jeżeli nie chcesz ich do reszty rozstroić, musisz zgodzić się na moją prośbę.
Grób w naszym kościele będzie cudowny. Mój poczciwy Wokulski daje fontannę, sztuczne ptaszki śpiewające, pozytywkę165, która będzie grała same poważne kawałki, i mnóstwo dywanów. Hozer166 dostarcza kwiatów, a amatorowie urządzają koncert na organ167, skrzypce, wiolonczelę i głosy. Jestem zachwycona, ale gdyby mi wśród tych cudów zabrakło ciebie, rozchorowałabym się. A więc tak?… Ściskam cię i całuję po tysiąc razy, kochająca ciotka.
Joanna
Postscriptum.