Болеслав Прус

Lalka, tom pierwszy


Скачать книгу

widział.

      „Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?…”

      Ale choć powóz drży i słońce odbite w skrzydle posuwa się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w nim zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i – kartę.

      Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia, wszystkie myśli, ażeby odgadnąć co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?…

      Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?… Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej.

      Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?… W takim razie wziąwszy pieniądze za srebra i serwis spłaci ten dług najpierwej i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc może… Ach!…

      Panna Izabela zrywa się z szezlonga, potrąca w ciemności o taburet i drżącymi rękoma dzwoni. Dzwoni już drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze zdziwieniem:

      – Co tobie, Belciu?…

      Światło w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha się.

      – Weź, Florciu, lampę do mego pokoju. Papa jest?

      – Przed chwilą wyjechał.

      – A Mikołaj?

      – Zaraz wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej boli cię głowa? – pyta panna Florentyna.

      – Nie – śmieje się panna Izabela – tylko zdrzemnęłam się i tak mi się coś majaczyło.

      Panna Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu. Panna Izabela siada na szezlongu, zasłania ręką oczy przed światłem i mówi:

      – Wiesz, Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu. Mogą naprawdę dostać się Bóg wie w jakie ręce. Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy moim biurku i napisz do ciotki, że… przyjmuję jej propozycję. Niech nam pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra.

      Panna Florentyna patrzy na nią z najwyższym zdumieniem, wreszcie odpowiada:

      – To jest niemożliwe, Belciu.

      – Dlaczego?…

      – Przed kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis już kupione.

      – Już?… Kto je kupił? – woła panna Izabela chwytając kuzynkę za ręce.

      Panna Florentyna jest zmieszana.

      – Podobno jakiś kupiec z Rosji… – mówi, lecz czuć, że mówi nieprawdę.

      – Ty coś wiesz, Florciu!… Proszę cię, powiedz!… – błaga ją panna Izabela. Jej oczy napełniają się łzami.

      – Zresztą tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem – prosi kuzynka.

      – Więc kto?… No, kto kupił?…

      – Wokulski – odpowiada panna Florentyna.

      Pannie Izabeli w jednej chwili obeschły oczy nabierając przy tym barwy stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i na powrót swój gabinet, wreszcie siada na foteliku naprzeciw panny Florentyny. Nie jest już przestraszoną i zdenerwowaną pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar kogoś ze służby osądzić, a może wydalić.

      – Powiedz mi, kuzynko – mówi pięknym kontraltowym głosem – co to za śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie?

      – Ja?… spisek?… – powtarza panna Florentyna, przyciskając rękoma piersi. – Nie rozumiem cię, Belu…

      – Tak. Ty, pani Meliton i ten… zabawny bohater… Wokulski…

      – Ja i Wokulski?… – powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest tak szczere, że wątpić nie można.

      – Przypuśćmy, że nie spiskujesz – ciągnie dalej Panna Izabela – ale coś wiesz…

      – O Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił majątek na wojnie…

      – A o tym, że wciąga papę do spółki handlowej, nie słyszałaś?

      Wyraziste oczy panny Florentyny zrobiły się bardzo dużymi.

      – Ojca twego wciąga do spółki?… – rzekła wzruszając ramionami. – Do jakiejże spółki może go wciągnąć?…

      I w tej chwili przestrasza się własnych słów…

      Panna Izabela nie mogła wątpić o jej niewinności; znowu parę razy przeszła się po gabinecie z ruchami zamkniętej lwicy i nagle zapytała:

      – Powiedzże mi przynajmniej: co sądzisz o tym człowieku?

      – Ja o Wokulskim?… Nic o nim nie sądzę, wyjąwszy chyba to, że szuka rozgłosu i stosunków.

      – Więc dla rozgłosu ofiarował tysiąc rubli na ochronę?

      – Z pewnością. Dał przecie dwa razy tyle na dobroczynność.

      – A dlaczego kupił mój serwis i srebra?

      – Zapewne dlatego, ażeby je z zyskiem sprzedać – odpowiedziała panna Florentyna. – W Anglii za podobne rzeczy dobrze płacą.

      – A dlaczego… wykupił weksle papy?

      – Skąd wiesz, że to on? W tym nie miałby żadnego interesu.

      – Nic nie wiem – pochwyciła gorączkowo panna Izabela – ale wszystko przeczuwam, wszystko rozumiem… Ten człowiek chce zbliżyć się do nas…

      – Już się przecie poznał z ojcem – wtrąciła panna Florentyna.

      – Więc do mnie chce się zbliżyć!… – zawołała panna Izabela z wybuchem. – Poznałam to po…

      Wstyd jej było dodać: „po jego spojrzeniu”.

      – Czy nie uprzedzasz się, Belciu?…

      – Nie. To, czego doznaję w tej chwili, nie jest uprzedzeniem, ale raczej jasnowidzeniem. Nawet nie domyślasz się, jak ja dawno znam tego człowieka, a raczej – od jak dawna on mnie prześladuje. Teraz dopiero przypominam sobie, że przed rokiem nie było przedstawienia w teatrze, nie było koncertu, odczytu, na którym bym go nie spotkała, i dopiero dziś ta… bezmyślna figura wydaje mi się straszną…

      Panna Florentyna aż cofnęła się z fotelikiem, szepcząc:

      – Więc przypuszczasz, żeby się ośmielił…

      – Zagustować we mnie?… – przerwała ze śmiechem panna Izabela. – Tego nawet nie myślałabym mu bronić. Nie jestem ani tak naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam… mój Boże! nawet służbie… Kiedyś gniewało mnie to jak żebranina, która zastępuje nam drogę na ulicach, dzwoni do mieszkań albo pisuje listy z prośbą o wsparcie. Ale dziś – tylko zrozumiałam lepiej słowa Zbawcy: „Komu wiele dano, od tego wiele żądać będą.”170.

      – Zresztą – dodała wzruszając ramionami – mężczyźni w tak bezceremonialny sposób zaszczycają nas swoim uwielbieniem, że nie tylko już nie dziwię się ich nadskakiwaniu albo impertynenckim spojrzeniom, ale temu, gdy jest inaczej. Jeżeli w salonie spotkam człowieka, który mi nie mówi o swej sympatii i cierpieniach albo nie milczy posępnie w sposób zdradzający jeszcze większą sympatię i cierpienia, albo nie