kwadrat z murów tak potężnych, że pan Wołodyjowski poznał natychmiast, iż choćby Kmicic był wysadził dom prochem, ta izba byłaby ocalała z pewnością. To dało mu lepsze o Kmicicu mniemanie. Panna siedziała na skrzyni niedaleko drzwi, z głową spuszczoną, z twarzą prawie zasłoniętą włosami, i całkiem nie podniosła jej, słysząc wchodzącego rycerza. Myślała zapewne, że to sam Kmicic lub kto z jego ludzi. Pan Wołodyjowski stanął we drzwiach, zdjął czapkę, chrząknął raz i drugi, a widząc, iż i to nie pomaga, ozwał się:
– Mościa panno… wolna jesteś!…
Wówczas spod narzuconych włosów spojrzały na rycerza oczy błękitne, a potem wychyliła się z nich twarz śliczna, choć blada i jakby nieprzytomna. Pan Wołodyjowski spodziewał się podziękowań, wybuchu radości, tymczasem panna siedziała nieruchomie i tylko patrzyła nań błędnie; więc rycerz ozwał się po raz drugi:
– Przyjdź waćpanna do siebie, Bóg wejrzał na niewinność… Jesteś wolna i możesz wracać do Wodoktów.
Tym razem w spojrzeniu Billewiczówny więcej było przytomności. Powstawszy ze skrzyni strzasnęła w tył włosy i spytała:
– Kto waćpan jesteś?
– Michał Wołodyjowski, pułkownik dragoński wojewody wileńskiego.
– Słyszałam bitwę… strzały?… Mów waćpan…
– Tak jest. My to przyszli waćpannie na ratunek…
Billewiczówna oprzytomniała zupełnie.
– Dziękuję waści! – rzekła pospiesznie cichym głosem, w którym przebijał się śmiertelny niepokój. – A z tamtym co się stało?…
– Z Kmicicem? Nie bój się waćpanna: leży bez duszy na podwórzu… i jam to, nie chwaląc się, sprawił.
Wołodyjowski wyrzekł to z pewną chełpliwością, ale jeśli spodziewał się podziwu, to zawiódł się srodze. Billewiczówna nie odrzekła ani słowa, natomiast zachwiała się na nogach i rękoma poczęła szukać oparcia za sobą, na koniec siadła ciężko na tejże samej skrzyni, z której przed chwilą się podniosła.
Rycerz poskoczył ku niej żywo.
– Co waćpannie jest?
– Nic… nic… Czekaj waść… pozwól… To pan Kmicic zabity?…
– Co mnie pan Kmicic! – przerwał Wołodyjowski – tu o waćpannę chodzi!
Wówczas siły jej nagle wróciły, bo się podniosła znowu i spojrzawszy mu wprost w oczy, wykrzyknęła z gniewem, zniecierpliwieniem i rozpaczą:
– Na Boga żywego, odpowiadaj! zabity?…
– Pan Kmicic ranny – odpowiedział zdumiony pan Wołodyjowski.
– Żyje?…
– Żyje.
– Dobrze! Dziękuję waści…
I chwiejnym jeszcze krokiem skierowała się ku drzwiom. Wołodyjowski stał przez chwilę ruszając mocno wąsikami i kręcąc głową; następnie mruknął sam do siebie:
– Zali191 mi ona dziękuje za to, że Kmicic ranny, czy za to, że żyje?
I wyszedł za nią. Zastał ją w przyległej izbie sypialnej, stojącą pośrodku, jakby skamieniałą. Czterech szlachty wnosiło właśnie Kmicica; dwóch pierwszych, postępując bokiem, ukazało się we drzwiach, a między ich rękoma zwieszała się ku ziemi blada głowa pana Andrzeja, z zamkniętymi oczyma i soplami czarnej krwi we włosach.
– Wolno tam! – mówił idący za nimi Krzych Domaszewicz. – Wolno przez próg. Niech mu tam który głowę podtrzyma. Wolno!…
– A czym będziem trzymać, kiedy ręce zajęte – odpowiedzieli idący w przedzie.
W tej chwili panna Aleksandra zbliżyła się ku nim, blada tak jak i Kmicic, i podłożyła mu obie ręce pod martwą głowę.
– To panienka!… – rzekł Krzych Domaszewicz.
– To ja… Ostrożnie!… – odrzekła cichym głosem.
Pan Wołodyjowski patrzył i wąsikami srodze ruszał.
Tymczasem złożono Kmicica na łożu. Krzych Domaszewicz począł obmywać mu głowę wodą, potem przyłożył przygotowany poprzednio plaster do rany i rzekł:
– Teraz jeno niech leży spokojnie… Ej, żelazna to głowa, że od takiego ciosu na dwoje nie pękła. Może i będzie zdrów, bo młody. Ale tęgo dostał…
Następnie zwrócił się do Oleńki:
– Daj panienka ręce umyć… Ot, tu jest woda. Miłosierne w tobie serce, żeś dla tego człeka nie bała się pokrwawić.
Tak mówiąc, wycierał jej dłonie chustą, a ona bladła i mieniła się w oczach. Wołodyjowski znów poskoczył ku niej.
– Nic tu po waćpannie! Okazałaś chrześcijańskie miłosierdzie nad nieprzyjacielem… wracaj do domu.
I podał jej ramię; ale ona nawet nie spojrzała na niego, natomiast zwróciwszy się do Krzycha Domaszewicza rzekła:
– Panie Krzysztofie, wyprowadź mnie!
Wyszli oboje, a i pan Wołodyjowski za nimi. Na podwórzu szlachta poczęła krzykać na jej widok i wiwatować, a ona szła blada, chwiejąca się, z zaciśniętymi ustami i ogniem w oczach.
– Niech żyje nasza panna! Niech żyje nasz pułkownik! – wołały potężne głosy.
W godzinę później wracał pan Wołodyjowski na czele laudańskich ku zaściankom. Słońce już weszło, ranek na świecie był radosny, prawdziwie wiosenny. Laudańscy cłapali kupą bezładną po gościńcu, gwarząc o wypadkach ubiegłej nocy i sławiąc pod niebiosa pana Wołodyjowskiego, a on jechał zamyślony i milczący. Z myśli nie schodziły mu te oczy patrzące spoza rozpuszczonych włosów, ta postać wysmukła i wspaniała, choć zgięta smutkiem i bólem.
– Dziw, jak cudna! – mruczał sam do siebie. – Istna księżniczka… Hm! ocaliłem jej cnotę, a pewnie i życie, bo choćby prochy nie wysadziły skarbczyka, byłaby z samego strachu umarła… Powinna być wdzięczna… Ale kto tam białogłowę wyrozumie… Patrzyła na mnie jak na pacholika, nie wiem, czy z dumy jakowejś, czy z konfuzji192…
Rozdział VIII
Te myśli spać mu nie dały następnej nocy. Przez kilka dni ciągle jeszcze rozmyślał o pannie Aleksandrze i poznał, że mu głęboko w serce zapadła. Przecie to szlachta laudańska chciała go z nią żenić! Ona wprawdzie zrekuzowała193 go bez namysłu, ale wtedy ani go znała, ani widziała. Teraz zupełnie co innego. On ją wyrwał po kawalersku z rąk gwałtownika, narażając się na kule i szable; po prostu zdobył ją jak fortecę… Czyjaż ona, jeśli nie jego? Możeli mu czegokolwiek odmówić, choćby i ręki? Nuż by popróbował? Nuż by z wdzięczności narodził się w niej afekt, jak się to często na świecie zdarza, że ocalona panna zaraz rękę i serce zbawcy oddaje! Gdyby zresztą nawet nie czuła dla niego zrazu afektu, to tym bardziej należy mu się o to postarać.
„A jeśli ona tamtego jeszcze pamięta i miłuje?”
– Nie może być! – powtórzył sobie pan Wołodyjowski. – Gdyby go nie odpaliła, to by jej gwałtem nie brał.
Okazała wprawdzie nad nim miłosierdzie niezwyczajne, ale niewieścia to rzecz litować się nad rannymi, choćby nieprzyjaciółmi.
Młoda jest, bez opieki, czas jej za mąż. Do klasztoru widocznie nie ma wokacji194, bo już