Szolem-Alejchem

Kasrylewka


Скачать книгу

pogorzelców. Zabierzcie swoje serdaki (mieli na myśli tałesy i tefiliny) i swoje pończochy (tu widocznie chodziło o ich parasole) i jazda pociągiem do domu! Do rana żeby nam tu śladu po was nie było! Marsz!

      Po powrocie do domu nasi wybrańcy mieli co opowiadać. Niemało przydarzyło im się cudów w drodze. Niemało przeszli ciężkich prób z powodu pogorzelców. Opowiadali o podróży, o samej jeździe i o tym, co było po przyjeździe. O tym, o czym rozmawiali i o tym, co widzieli. O datkach, które hojnie się posypały. O prawdziwym niemal potopie datków i darowizn (najpierw był tylko deszcz datków, teraz już był potop). I o tym, jak ich aresztowano przed „wysokimi progami” i zaprowadzono do takiego „wspaniałego przybytku”, zabrano pieniądze i wsadzono do „kozy”. I wreszcie o cudzie. O tym, jak Pan Bóg pokazał, co potrafi. Jak zwolnili ich i zebrane pieniądze zwrócili co do grosza. Co więcej, dorzucili im jeszcze coś na dodatek. Gdy byli już gotowi do drogi powrotnej, dopędził ich jakiś człowiek w wysokim kapeluszu i wręczył pokaźną sumę. Był to datek na rzecz pogorzelców z Kasrylewki od owego „wielkiego”, którego facet z pociągu nazywał „lwem wśród zwierząt”. No i niech ktoś powie, że nie ma Boga na świecie!

      Słowem, nasi delegaci mieli co opowiadać. Starczy im na niejedno opowiadanie. Sądzę, że wystarczy im na całą zimę. A być może pozostanie jeszcze trochę i na lato.

      Tylko reb Juzipl nie zabierał głosu. Nabrał wody w usta. Wrócił z podróży zmęczony. Nie w sensie cielesnym. Był załamany duchowo. W dodatku był zajęty sobą. Przygotowywał się do innej podróży. Wybierał się w drogę, z której nikt jeszcze nie wrócił. Nie sądźcie, że reb Juzipl, mimo że był rabinem i miał już ponad osiemdziesiątkę, mimo że był człowiekiem samotnym, bez dzieci i rodziny, nie miał nic do roboty w momencie, gdy miał zejść z tego grzesznego świata.

      Nowa Kasrylewka

      Wstęp

      W ostatnim czasie zaczęły ukazywać się na świecie rozmaite opisy miast i krajów oraz różne inne pożyteczne książki. Pomyślałem sobie: wszędzie i we wszystkim naśladujemy innych. Inni mają gazety, mamy i my. Oni mają Nowy Rok i my też mamy Nowy Rok. Oni mają choinkę i my mamy choinkę. Oni mają książki Cała Moskwa, Cały Petersburg, Cały Berlin, Cały Paryż, to dlaczego my nie mielibyśmy mieć książki Cała Kasrylewka?

      A ja, Szolem Alejchem, sam urodzony w Kasrylewce, niedawno temu udałem się tam na groby moich rodziców i zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób mógłbym się odwdzięczyć moim braciom i siostrom za ich gościnność. Chyba tylko tym, że upamiętnię Kasrylewkę, rozsławiając jej imię w świecie. Miałem przy tym na celu utrwalenie jej bardziej dla dobra ogółu, aniżeli dla własnej korzyści. Niechaj ludzie przybywający do Kasrylewki wiedzą, gdzie mają się zatrzymać, jak najwygodniej do niej dojechać, gdzie można zjeść dobry obiad, wypić kieliszek wina, gdzie można spędzić mile czas, co można zobaczyć w teatrze itp. Różne przyjemności czekają dziś na odwiedzającego to miasto. Kasrylewka bowiem jest zupełnie inna niż dawniej. Wielki postęp zachodzący dziś w świecie wdarł się również do niej. Wywrócił ją do góry nogami. Dlatego też nazwałem ją Nową Kasrylewką.

      Rozdział I. Kasrylewski tramwaj

      Do Kasrylewki przyjechałem pociągiem. Chwała Bogu, miasto ma już połączenie kolejowe. Był wczesny jesienny ranek, grubo przed poranną modlitwą. Padał drobny deszcz. Utworzyły się spore kałuże. Już na dworcu dopadła mnie cała chmara domowych sług. Rude brody, rude kapoty. Żółte blaszki na żółtych wyblakłych kaszkietach.

      – Wujku! „Grand Hotel”!

      – Hotel „Francja”, wujku!

      – Wujku! „Portugalia”!

      – Wujku! Hotel „Turkalia”!

      Udało mi się, przy boskiej pomocy, przemknąć przez ten szpaler cało i zdrowo. Wypadłem jednak na inne bractwo. Byli to bałaguły30 – furmani w wysokich butach, z batami w rękach. Bractwo o mało mnie nie rozszarpało. Jakiś kościsty młodzieniec siłą wyrwał mi z ręki walizkę. Podniosłem krzyk: „Moje rękopisy! Moje papiery!”. Dwaj pozostali furmani ujęli się za mną. Chcieli mnie wziąć na swoje furmanki. Wybuchła między nimi bójka. Skorzystałem z tego, wyrwałem walizkę, wyśliznąłem się z ich rąk i pobiegłem do tramwaju.

      – Do mnie braciszkowie, do mnie! Cała jazda jeden piątak. Piątak od główki. Jadziem aż do ulicy Belfilir. Wszystkiego pięć kopiejek! Jeden Żyd – jeden piątak.

      Tak wydziera się ochrypłym głosem sam konduktor, młodzieniaszek z rudą bródką. Na szyi zwisa mu torba. Na głowie ma kaszkiet z jakimś guzikiem pośrodku. Obok niego stoi drugi osobnik, Żyd w podartej kapocie i z batem w ręku. Furman „tramwaju”. Obydwaj pokazują mi stojącą w pobliżu, przechyloną na bok budę na kółkach. Jest to niby tramwajowy wagon. Szyby ma wybite. Przy długim dyszlu stoi w zaprzęgu biały konik. Głowę ma opuszczoną i drzemie.

      – Ostrożnie – ostrzega mnie konduktor – trzeba uważać, aby nie wpaść w dziurę. W podłodze brak jednej deski. Tramwaj jest w remoncie.

      Usadawiam się powoli w wagonie, kładę obok siebie walizkę i czekam. Jest chłodnawo. Dla rozgrzewki uderzam nogą o nogę.

      – Konduktorze – zwracam się do młodzieńca – pojedziemy wreszcie, czy też pójdziemy piechotą?

      – Jeśli Bóg pozwoli, to przy jego pomocy! – odpowiada mi konduktor.

      – Daj mi trochę tytoniu, Josl! – zwraca się do konduktora furman w podartej kapocie i z batem w ręku.

      – A machorkę nie łaska, panie Kasriel? – z miejsca odparowuje konduktor Josl. – Dobry tytoń może wam jeszcze zaszkodzić.

      – Nie strugaj wariata, smarkaczu jeden! Daj papierosa.

      Konduktor i furman skręcają papierosy.

      – Kiedy wreszcie pojedziemy? – pytam po raz wtóry konduktora.

      – Dzisiaj – odpowiada flegmatycznie i podaje ogień furmanowi.

      A ja czekam i czekam. Powoli zaczyna przybywać pasażerów. Najpierw pakuje się do budy Żyd w podartym kożuszku. Z wydzielanego przez niego zapachu trudno ustalić, co za zwierzę nosiło to futerko. Na lisa za białe, na kota za czerwone. Po Żydzie w podartym kożuszku włazi Żyd bez kożuszka. Zmarzł biedaczysko. Rozgląda się na wszystkie strony, wzdycha i szuka wygodnego dla siebie miejsca. Siada wreszcie w kącie przy drzwiach. Po zmarzniętym Żydzie wtaszczył się najpierw koszyk z jabłkami i tuż za nim Żydówka. Jest owinięta w trzy szale, a mimo to widać, że biedaczce jest zimno.

      – Wiśta! Wio! Reb31 Kasrielu, poszoł! – odzywa się konduktor do furmana.

      Josl gwizdnął i tramwaj ruszył. Nie zdążył przejechać kilku metrów, gdy zatrzymał się. Drzwiczki „wagonu” otwierają się i ukazuje się w nich jakaś głowa.

      – Nie ma tu czasem Mojszy?

      – Co za Mojsze? – dopytuje się Josl konduktor.

      – Pracuje w sklepie żelaznym?

      – Tak, w sklepie żelaznym.

      – Znam go.

      Po tym stwierdzeniu Josl gwiżdże i daje znak furmanowi. – Wio! Wiśta! Po… o… szedł!

      I jedziemy dalej.

      – Bilet – zwraca się do mnie konduktor. – Coś nie wydaje mi się pan znajomym. Chyba nietutejszy? Ma pan zamiar na dłużej się tu zatrzymać? Jeśli tak, to zawiozę pana na stancję, a nie do hotelu. Stancja czysta i bez pluskiew. A co się tyczy jedzenia, to wskażę panu takie miejsce, gdzie za tanie pieniądze będzie pan miał samą przyjemność.

      – Bardzo