Szolem-Alejchem

Kasrylewka


Скачать книгу

jego sztrajmlem i kapotą.

      Śmiech i kpiny wywołały, jako to powiadają, reakcję. Kasrylewscy Żydzi nie pozostali na nie głusi. Nie przemilczeli tego. Zaczęli ze swojej strony krytykować szyderców, dowcipkować na ich temat, a szczególnie rzucać uwagi pod adresem owego faceta w czerwonej koszuli, który miał harmonię i śpiewał piosenkę, i któremu nie zbrzydło powtarzanie w kółko tych samych słów: „Kostiuszkina mat', sobirałaś pomirat' – sobirałaś pomirat'.”

      – Widać, że ten goj zdrowo już sobie dogodził – zauważył jeden z naszych kasrylewian. Drugi podtrzymuje go w tym sądzie słowami wypowiedzianymi niby po hebrajsku:

      – Z oczu mu to widać!

      – Chlusnął, żeby nie usnął – odzywa się jeszcze jeden i patrzy przy tym dla niepoznaki w sufit.

      Inny znów kończy wersetem: – I przepełniony jest po brzegi.

      – Drapie się przy tym za kołnierzem.

      – Podoba się wam ta melodia? Zapewne jest to piosenka chasydzka22. A jakie ma mądre słowa. Głęboka w treści. Matka Kostiuszkina omal nie umarła. Drobnostka!

      Nawet reb Juzipl, który daleki był od wszelkich kpin, nie mógł się powstrzymać i zapytał ironicznie swoich kolegów:

      – Co mają znaczyć te dziwne i cudaczne słowa piosenki?

      Znalazł się natychmiast ktoś, kto wyjaśnił mu sens piosenki:

      – Był widocznie, rozumie pan, taki człowiek, który nazywał się Kościuszko. A ten Kościuszko miał matkę. Matka zaś – powiada on – wybierała się umierać, ale nie umarła.

      Reb Juzipl natęża umysł, ale nie jest w stanie zrozumieć tkwiącego w piosence sensu.

      – Co znaczy szykowała się do śmierci? Czy śmierć zależy od woli człowieka? Umiera się z powodu nędzy…

      – Toż to „osłopodobne” pospólstwo. O kim tu mówić? – odzywa się po hebrajsku któryś z wybrańców. Kiwa głową i patrzy z góry na wagonowe towarzycho. Natychmiast ktoś z towarzycha obdarza go „komplementem”, przedrzeźnia i parodiuje sposób, w jaki Żydzi się modlą. Bije się ręką w piersi i na cudaczną melodię powtarza wciąż: „Tatku! Mamciu! Tatele! Memele!” Towarzycho pęka ze śmiechu.

      – To z nas się śmieją! Śmieją się z Żyda! Wszędzie kpią z nas – zauważa jeden z delegatów. Z serca wyrywa mu się westchnienie. Głową kiwa reb Juziplowi, a ten patrzy na owo stworzenie, które przedrzeźnia i parodiuje Żydów.

      – Nie z nas się śmieje, moja dziecino, ale z siebie. Z nas nie ma się czego śmiać, duszo ty moja. Nad nami trzeba płakać i z naszego losu trzeba wyciągnąć nauczkę. W przeszłości coś znaczyliśmy, a kim jesteśmy teraz?

      I przy tej okazji reb Juzipl opowiada dla przykładu jak zwykle historyjkę o królu. A gromada jej słucha, być może nie po raz pierwszy. A ów typek z wypuszczoną na spodnie czerwoną koszulą obniża stopniowo coraz bardziej tonację śpiewanej piosenki (widocznie i jemu to zbrzydło):

      Kostiuszkina mat',

      Sobirałaś

      Pomirat',

      Pomirat', pomirat'.

      – Szolem alejchem23! Witajcie – odzywa się nagle jakiś nowy osobnik. Zdawało się, że spadł z nieba. – Skąd i dokąd to zmierzają Żydzi? A dlaczego wpakowaliście się akurat do wagonu z tymi oto? Przyjdźcie do nas, do naszego wagonu. Tam przynajmniej będziecie wśród naszych, wśród swoich.

      Rozdział VIII. Kasrylewka wśród „swoich”

      Jak ryba dopiero co złapana w sieć i wypuszczona z powrotem do wody, tak poczuli się nasi delegaci, gdy tylko przenieśli się do innego wagonu, w którym znaleźli się wśród „swoich”, wśród Żydów. Trudno powiedzieć, aby na nowym miejscu było czyściej lub schludniej. Być może, że było im tam nawet gorzej, albowiem w poprzednim wagonie tłum w swojej większości siedział na podłodze i nie miał zbyt dużo tobołów. Każdy miał po jednej torbie i parze butów. Ot i wszystko. Tu zaś, wśród Żydów, gwar był niepomiernie większy. Ciasnota też. Tobołów zaś tyle, że nie było gdzie szpilki wetknąć.

      Powszechnie wiadomo, że każdy Żyd zabiera z sobą w podróż po dwa, a nawet trzy pakunki. A kobiety poza zwykłymi pakunkami zabierają z sobą również poduszki, kołdry i przeróżne szmaty, których nie zliczysz. W drodze Żydzi wyglądają przeto nie tylko na pasażerów. Wyglądają na wędrowców, na emigrantów, którzy wybierają się gdzieś do dalekich krajów, w których za żadne pieniądze nie można dostać ani poduszek, ani kołder, ani szmat. Dlatego też czują się wszędzie jak u siebie w domu.

      Żydzi, dokąd by się nie udali, zabierają ze sobą, ku chwale Boga, swój dom rodzinny, swoje getto, swoją diasporę. Dlatego chyba zawsze i wszędzie zachowują swoje właściwe i jedyne oblicze. Nie zmieniają się tak szybko. Czują się dobrze tylko wtedy, gdy są razem. A świat idzie im na rękę. Chcecie być razem, no to bądźcie…

      Po wejściu do nowego wagonu, skoro tylko zauważyli, iż są wśród swoich, rozłożyli się niczym u własnego ojca w winnicy. Położyli swoje toboły na tobołach innych Żydów, rozsiedli się wśród nich, nie zważając na ciasnotę. Nie omieszkali poprosić ich o zrobienie miejsca. Nawet zrobili uwagę, iż nic nie szkodzi, jeśli tamci się trochę posuną. Co zresztą szkodzi, iż nawet niektórych z nich stąd usuną? Przecież są między swoimi, między Żydami.

      Nie martwcie się. Nie będzie, uchowaj Bóg, żadnej kłótni. Nikt nie będzie nikogo beształ z powodu takiego głupstwa. Co innego przygadywanie do słuchu. Tych rzeczy się nie zabrania. To i owszem. Na przykład ktoś następuje komuś na nogę. Poszkodowany zrywa się i rzuca, ale tak jakby mimochodem:

      – Ależ ma pan, za przeproszeniem, nóżkę!

      Albo ktoś kładzie komuś walizkę niemal na plecy. Właściciel pleców zaczyna kpić nie ze sprawcy, ale z walizki. Spod nosa rzuca uwagę:

      – Zdaje mi się, że pańska walizka nigdy chyba nie chorowała.

      Gdy ktoś zasłania komuś światło, ten powiada:

      – Wie pan, co panu powiem? Obawiam się, że pan nie jest ze szkła…

      A jeśli mimo to zdarzy się, że dwóch Żydów będzie toczyło spór o miejsce, to wtedy posypie się grad dowcipów i docinków:

      – Wujku, pan wybaczy, ale miejsce jest moje!

      – Doprawdy? A z czego to wynika?

      – Bo ja tu siedziałem.

      – To co z tego? Czy pan na tym miejscu sobotę odprawił?

      – A czy tu napisane jest, że to miejsce należy do…?

      Zajmujący to miejsce nie leni się. Wstaje i faktycznie szuka owego napisu. Wśród obecnych wybucha śmiech. Stojący czuje się obrażony i odzywa się do siedzącego:

      – Pan, zdaje się, przebrał trochę miarę.

      – Przebrał miarę? – odzywa się siedzący, a śmiech rośnie i potężnieje. Gdy śmiech się przeciąga, znajdują radę. Ścieśniają się trochę, przesuwają się nieco i jest miejsce dla stojącego. Mój Ty Boże, siedzi tu, bez uroku, tylu Żydów, to niech sobie posiedzi jeszcze jeden. Ci, którzy toczyli spór i wymieniali docinki, przez chwilę jeszcze się dąsają na siebie, ale wnet wyciągają zegarki: – Która to godzina na pańskim zegarku?

      – A na pańskim?

      Zaczynają też wyglądać przez okno.

      – Co to za stacja?

      – Nie wie pan?

      Wdają