cicho, składnie, w płaczliwej tonacji, w jakiej się śpiewa Psalmy. Tekst jest przeplatanką słów ukraińskich i żydowskich:
Abramku! Abramku!
Owinu ty nasz!
Czemu ty nie prosisz
Elohenu nasz!
Albo nas wykopit,
Albo nas wyprosit,
Learcejnu naszu
Lezemlu naszu?
Gdy dochodzą do wykopit, wzmacniają głos. Melodia nabiera akcentu burzy i grozy. Gdy dochodzą do wyprosit, nagle miękną. Pochylają głowy i podnoszą ręce jak, nie przymierzając, pobożny kantor w Straszne Dni46 na podium. Przy słowach learcejnu naszu, lezemlu naszu zaczynają szlochać. Płaczą rzęsistymi łzami, zupełnie jak dzieci…
– Hej, hej – krzyczy ktoś i wyrywa się z tej grupy. Jest to Żyd, któremu czapka zsunęła się już zupełnie z głowy. Oczy kleją mu się do snu, a język plącze między zębami. – Co by to było, gdyby nam na przykład ni z tego, ni z owego, oddali Ziemię Izraela? Aha Jenkl, wyobrażasz to sobie? I co powiesz na to? Ty przecież znasz się trochę na tym.
– Erec Izrael47? – powiada Jenkl i wyciąga swoją długą szyję, aby poskrobać się pod kołnierzem. – Mówisz o Ziemi Świętej? Ach, byłoby to całkiem niezłe. – Powiadają, że coś w tej sprawie robią ci, no, jak ich tam nazywają? No, ci, ci…
– Syjoniści? – wtrącił się trzeci z grupy. – Ale to wszystko guzik! Nic z tego nie będzie.
– Dlaczego? Przecież w tym coś musi być. Musi być jakiś sens!
– Wiem chyba, co mówię. Nie znoszę czczego48 gadania. Wiesz przecież, że jeśli ja coś powiem, to jest to powiedziane.
– Wszyscyście osły! – wtrąca się jakiś rakowaty Żydek w błyszczącej kapocie. Mówi powoli. Cedzi każde słowo. Przykłada palce do nosa, usta wykrzywia na bok i uśmiecha się sam do siebie. Policzki mu płoną. – Durnie z was! Jakem Żyd. Skończone osły. Patrzę, przyglądam się wam i nic nie mówię. Przysłuchuję się temu, co mówicie. Syjoniści, szmoniści, wszystko to razem guzik z pętelką. Widzę, że nie macie zielonego pojęcia. Jeśli chcecie, to wam powiem, o co chodzi. A sprawa wygląda tak… Ale słuchajcie uważnie!
Bierze koniec bródki w usta, zamyka oczy i zaczyna rozmyślać. Trwa to bardzo długo. Potem zrywa się jakby ze snu i strzelając palcami zwraca się do gospodarza:
– Bądź pan taki dobry i podaj jeszcze jedną butelkę „wimoroziga”.
Rozdział V. Kasrylewski teatr
Wychodząc z winiarni spostrzegłem afisz, na którym widniały wydrukowane dużymi literami następujące słowa w języku żydowskim:
Po raz pierwszy w Kasrylewce!
Teatr Żydowski!
Prawdziwy Adler z Ameryki!
Największy komik świata!
Pękać będziecie ze śmiechu!
Takiej Baby Jachny49 od stworzenia świata nie było!
Drugiego takiego Hocmacha nie spotkacie!
Dziś gramy zupełnie nową operę: Kołdunia50!
Żydzi! Zostawcie wszystko, co macie!
Żydzi! Idźcie do teatru! Żydzi! Czeka was rozkosz!
Prędzej do kas!
Biegnijcie wraz!
U dołu afisza sygnatura. Reżyser, dyrygent, dyrektor – Adler we własnej osobie. Ten autentyczny, prawdziwy Adler z Ameryki. Największy komik świata.
– Nie wie pan, gdzie się mieści teatr żydowski? – zagaduję pewnego Żyda, który akurat przebiega z paczką towaru pod pachą.
– Żydowski, powiada pan, ale co? – zagadnięty przeze mnie Żyd zatrzymuje się w biegu i obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głowy.
– Teatr żydowski – wyjaśniam.
– Jaki teatr?
– Teatr – wyjaśniam dalej – w którym gra się.
– Kto tam gra?
– Adler – powiadam – gra tam.
– A który Adler?
– Adler, ten prawdziwy Adler.
– Skąd jest ten Adler?
– Z Ameryki.
– Z Ameryki? To co on tutaj robi?
– Gra w żydowskim teatrze.
– A cóż on gra?
– Kołdunię.
– A co to znaczy Kołdunia?
Mam już dość i chcę odejść. Nie puszcza mnie jednak. Chce, abym mu powiedział, co to jest Kołdunia i co to jest „trejater”. Kto to jest Adler, który przyjechał z Ameryki.
Odpowiadam mu, na ile to jest możliwe, dokładnie. Staram się wyjaśnić, co to takiego teatr, co to Kołdunia i kim jest Adler. Mój Żyd wysłuchuje mnie uważnie, kłania się, spluwa i bez pożegnania zmywa się.
– Chano-Bejlo, dokąd to pędzisz?
To jakaś kobieta krzyczy na całą ulicę. Nie wymawia litery r.
– Do tchejotchu – odpowiada kobieta, która również nie wymawia r, oprócz tego zamiast a mówi o. – O, ty nie idziesz do tchejotchu?
– Żeby ją szlag tchafił! Co powiesz na tę moją wielką panią, tę bogaczkę kaschylewską? – żali się pierwsza kobieta. – Moja pani chce, abym akuchat dziś oskubała i zchobiła gęś. A niech jej się zchobi czychak na… I jeszcze jej się zachciało usmażyć ją na smalcu. Oby ją w piekle smażono, Boże mój jedyny! Cały świat wali do tchejotchu, a ja mam być przywiązana do kuchni. Oby ją przywiązano za wszystkie cztechy łapy. Boże kochany!
– Po co jej słuchosz? Zo włosne pieniądze możesz iść, dokąd chcesz.
– Toteż wcale jej nie słucham. Lecę do domu, przebiecham się i z miejsca zasuwam do tchejotchu. Nawet gdyby miała się wściec.
Obydwie kobiety rozchodzą się, ja tymczasem mam z kim pójść do teatru. Kobieta rozgląda się i spostrzega, iż kroczę za nią. Zatrzymuje się, przez chwilę stoi bez ruchu i wnet kieruje się na prawo. Wtedy i ja skręcam w prawo. Wtedy ona w lewo. No to i ja w lewo. Ona zwalnia kroku. Ja w ślad za nią. Wtedy kobieta zaczyna biec. Tak, jak do pożaru.
– Co się stało? – dziwią się ludzie! – Dokąd lecisz? Bój się Boga!
– Jakiś nieszczęśliwy natręt – kobieta wskazuje na mnie. – Nie wiem, kto to jest.
W mig wokół nas tworzy się zbiegowisko. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Zaczynają wytykać mnie palcami. Akurat przejeżdża bałaguła51. Wskakuję do budy i każę się wieźć do teatru.
Przed teatrem pełno młodzieży. Chłopcy i dziewczęta przekomarzają się, śmieją. Padają słówka i słóweczka.
– Przepuśćcie pana dziedzica! – to o mnie. Śmiechu co niemiara.
– Ostrożnie! Jeszcze, nie daj Bóg, zgnieciecie mu kapelusz! – bractwo bawi się moim