Szolem-Alejchem

Kasrylewka


Скачать книгу

ma?

      Bractwo stojące za mną nie przestaje hałasować.

      Kasjer, usłyszawszy moje pytanie, zrywa się z krzesła, wysuwa głowę przez okienko i głośnym krzykiem obrzuca stojących za mną.

      – A niech was piorun! Rozejść się! Zaraz zawołam gorodowoja, reb Luzera z sikawką. Chodź pan – powiada do mnie – do bramy. Bractwo rozstępuje się cokolwiek i udaje mi się przez bramę wejść na podwórze. Stoi tam wielka stajnia czy też barak, przez którego deski prześwieca światełko, i z którego dochodzą ludzkie krzyki. Drzwi do baraku są do połowy otwarte. Dwaj potężnie zbudowani młodzieńcy stoją przy nich na straży. Pilnują, aby nikt nie wdarł się do wnętrza bez biletu.

      – Ludzie! Pojedynczo! Pojedynczo!

      Te okrzyki wznosi Żyd o wyskubanej brodzie, z szablą u boku. Prawdopodobnie to sam Luzer – gorodowoj. Tłum jednak ma go gdzieś i nie przestrzega porządku. Nikt nie chce pojedynczo wchodzić. Każdy chce być pierwszy i wszyscy naraz napierają.

      – Przepuść tego goja52 ze szpadą! Nie widzisz, kto to idzie? – ryczy jakiś gość, który na siłę się przepycha. Sypie słówkami i docinkami pod adresem aktorów: „gwizdacz”, „łapserdak”, „zielony agrest”, „pusta kiszka”!

      Rozglądam się. Kto to krzyczy? Jakaś znajoma mi mowa. Przyglądam się bliżej – i poznaję. Toż to Noach, portier z mego hotelu „Turkalia”. Za nim nadciąga spora grupa kobiet, chłopców i dziewcząt.

      – Co to za kobieta? – pyta jakiś człowiek.

      – To moja żona – odpowiada Noach. – Nie znasz mojej żony Sary-Perl? A to są moje dzieci.

      – A to?

      – To moja teściowa.

      – A ta?

      – To siostrzyczka mojej żony.

      – A co to za młodzieniec?

      – To jej narzeczony.

      – A kto to jest ta dziewczyna?

      – To siostra narzeczonego.

      – A co to za młodzieniec?

      – A to jest narzeczony siostry narzeczonego.

      – A co to za dziewczyna?

      – To jest siostra, to znaczy siostra narzeczonego siostry narzeczonego.

      – Niczego sobie rodzinkę macie, reb Noach.

      – Sól ci w oko! Kamień ci w serce – Noach jest oburzony. – Powiedziałbyś przynajmniej, bez uroku, ty aktorzyno! Ty pajacu! Ty poganiaczu niedźwiedzi! Tfu! Ty gardłowiczu! Ty bułkożerco!

      Tuż za portierem Noachem przepycha się w swoich wysokich buciskach posługacz hotelowy. Jeden z dwóch stojących przy drzwiach aktorów szturcha go z tyłu i wpycha do środka.

      Po nim przemykają się inni. W większości bez biletów. Wśród nich dostrzegam właściciela mego hotelu „Turkalia”. Towarzyszy mu jakaś bardzo tęga kobieta. Toczy się, jakby była na kółkach. Kołysze się jak kaczka.

      – Aha! I pan tutaj? – przez moment zapominam, że jest głuchy jak pień.

      – Nie szkodzi – powiada na głos. Odnosi się wrażenie, że z nas dwóch ja jestem głuchy. – Nie najgorzej śpiewają.

      – Pan tu po raz pierwszy? – pytam go grzecznie.

      – To stajnia reb Lipy – odpowiada. – Przez cały rok trzyma tu konie. Czasem krowy.

      – Chodź już! Chodź! – tęga kobieta szarpie go za poły. Wchodzą do środka. Zajmują miejsca w pierwszym rzędzie.

      – Hej, aktorzy! Gdzie jesteście? – odzywa się dama w kapeluszu z białym piórkiem, cała w brylantach. Obok niej stoi kawaler, też w kapeluszu. Ma strzyżoną bródkę.

      Przyskakuje do niej jakiś aktor. Jest to młodzieniec o wygłodniałej twarzy, w krótkiej marynarce i w brudnej koszuli.

      – Madame53 życzy sobie czegoś?

      – Co znaczy życzy sobie? Kupiliśmy bilety. Dlaczego nikt nam nie wskaże naszych miejsc?

      Aktor o wygłodniałej twarzy bierze od niej bilety i chce ich zaprowadzić do pierwszego rzędu. Tu okazuje się, że wszystkie miejsca są zajęte.

      – Państwo wybaczą – zwraca się aktor do chłopca z dziewczyną. – Państwo usiedli nie na swoich miejscach.

      Ci nie zwracają na to uwagi. Gryzą pestki i plują do torebki.

      – A kto panu powiedział, że siedzimy nie na swoich miejscach! – młody człowiek nie przestaje gryźć pestek.

      – Proszę okazać bilety – aktor bierze od nich bilety i pokazuje, gdzie mają usiąść. Są to dalsze miejsca.

      – Pan nie będzie mnie uczył, gdzie mam siadać. Co to jest, za przeproszeniem, święte miejsce, bożnica?

      Aktor zapuszcza się z nim w długi dyskurs. Młodzieniec i dziewczyna nie ruszają się z miejsca. Nie przestają też gryźć pestek. Aktor o wygłodniałej twarzy próbuje przesadzić inne osoby, ale bezskutecznie. Publika siedzi twardo. Nikt nie chce ustąpić. Choć weź i wyprowadź cały teatr siłą.

      Dama z białym piórkiem i brylantami złości się:

      – Co to za porządki w kasrylewskim „trejatrze”? Zwrócić pieniądze. Gdzie tu jest gorodowoj?

      Nie pozostaje nic innego, jak tylko ekstra dostawić dla niej dwa krzesła. Robi się trochę ciszej.

      Powoli zapalają się lampki, zaczynają dymić i wydawać ostry zapach gazu. Pojedynczo pojawiają się przy scenie muzykanci. Nad sceną zwisa białe prześcieradło. Najpierw zjawia się bas – wysoki Żyd o gęstych pejsach54 i złych oczach rozbójnika. Tuż za nim pojawia się bębnista – garbaty Żyd o łysiejącej głowie. Następnie wchodzi trębacz – niski Żyd o grubych wargach. Po chwili – flecista o twarzy gruźlika i trębacz o złodziejskich, rozbieganych oczach. Za nimi trzech młodzieńców ze skrzypcami, zaś na samym końcu pierwszy skrzypek, najstarszy ze wszystkich muzykantów oraz dyrygent. Jest to rudy młodzieniec w białym papierowym kołnierzyku i w krótkiej marynarce. Włosy ma mocno posmarowane brylantyną. Na szyi niebieski krawat. Staje twarzą do publiczności, pstryka wszystkimi palcami i uśmiecha się z daleka do jakiejś dziewczyny w białych rękawiczkach. Kapela zajmuje miejsca. Zaczyna stroić instrumenty. Dyrygent uderza smyczkiem po skrzypcach, trębacz o grubych wargach podaje ton, a za nim robią to wszyscy pozostali i zaczyna się przekomarzanie wszystkich instrumentów. Skrzypce roztkliwiają się, płaczą i szlochają. Trębacz wyciąga „holdir”, „holdir”! – zupełnie jak rozsierdzony indyk. Bas burczy niczym niedźwiedź, zaś flet gwiżdże na wszystkich. W sumie powstaje hałaśliwa mieszanka, jakby na jarmarku sto bab zaczęło gadać naraz, jakby wszystkie kaczki i gęsi zaczęły w jednej chwili kwakać i gęgać.

      Pojawia się jakiś młody człowiek w zielonej kapocie. W jednej ręce trzyma plik papierów, w drugiej pół bułki i dzwonko śledzia. Siada na ławeczce, umieszczonej wysoko, naprzeciw sceny i podjada sobie.

      – Kto to jest? – słyszę, jak dama z białym piórkiem zadaje pytanie swemu kawalerowi.

      – To ich sufler.

      – Co to znaczy sufler?

      – To znaczy ich podpowiadacz – odpowiada kawaler.

      Z drugiej strony prześcieradła dochodzą odgłosy rozmów aktorów.

      – A gdzie jest, do wszystkich diabłów, Fradl, nasza primadonna?

      – Poszła do szewca. Nie ma w czym wyjść na scenę. Urwał jej się