Gabriela Zapolska

Pani Dulska przed sądem


Скачать книгу

tak żyłyby Matylda Sztrumpf i pani Dulska pod jednym dachem cicho, zgodnie, przyjemnie dla stron obu.

      Wprawdzie w oficynie22 krawcowa i żona konduktora kolejowego coś niecoś miały przeciw „prywatyzującej”, ale pani Dulska umiała godnością swoją pokryć wszystko i nawet przeciągnąć panią Oderwankową na stronę kokotki. Żona konduktora czuła się zaszczycona względami pani gospodyni i zaczęła widzieć w Matyldzie Sztrumpf damę miłą i elegancką, żyjącą z własnych funduszów.

      – A zresztą… kto wie, moja pani, co to jest właściwie.

      – Naturalnie. A potem nic sądźcie…

      – Tak! Tak!…

      Założyły ręce na brzuchach, pełne pobłażliwości kobiet „bez zarzutu” dla tych, które zarzuty dźwigały na sobie wraz z brylantami i koronkowymi bluzkami.

      – Bo nie wiadomo, moja pani, co by się stało z nami, gdybyśmy się tak chowały bez matek, jak może ta… – wyszeptała nieśmiało konduktorowa, która znacznie była szczersza w swych odczuciach.

      Dulska się nadęła.

      – To nie, moja pani!… Już ja, żebym się nawet bez matki urodziła, zawsze byłabym, czym jestem.

      Konduktorowa spostrzegła się, że za daleko poszła.

      – Tak… tak… ja tylko sobie ot…

      Właśnie przez bramę przesuwała się Matylda Sztrumpf. Miała elegancki i doskonale skrojony kostium biało-granatowy, rayé23 z takim samym żakietem tailleur24, bardzo otwartym na przodzie, a na głowie wyzywająco szykowny kapelusz z piórem, jak u generała w pierwszy dzień Wielkiejnocy.

      – Prześlicznie się ubiera! – uśmiechnęła się blada i wiecznie w jednej orzechowej sukni i w wielokrotnie pranym popielato-wyblakłym paltociku chodząca żona konduktora.

      – Bardzo… bardzo… – chwaliła Dulska. – Wiadomo, żyje z procentu, to może sobie i to, i owo…

      – Tak, tak. Ale – z gustem.

      – O, to osoba osobliwa. Zdaje się nawet za hrabią była25. Umarł podobno parę lat temu. Zostawił jej dziecinę.

      – No, moja pani gospodyni. Jaki to los…

      Żona konduktora rozrzewniła się. Miała skrofulicznego26 siedmioletniego chłopca. Bardzo była macierzyńska.

      – Dziecinę! A gdzież?

      – Chowa się u rodziny męża. U hrabskiej rodziny.

      – Czemuż nie przy mamusi?

      Dulska zmarszczyła brwi.

      – Moja pani! Są dzieci, zwłaszcza z tych pańskich, że im powietrze miejskie nie służy. Dziecina jest na wsi.

      – A… tak!

      Konduktorowa westchnęła.

      – Ach! żeby tak mego Olafuńcia można na wieś!… Ale skąd!… Teraz taki pieniądz drogi… Wiktuały27… czynsz…

      Dulska zebrała w rękę tren szlafroka i znikła w głębi bramy.

      Konduktorowa w najtajniejszych zakątkach duszy wypielęgnowała życzenie: „złam pysk”, lecz było to tak ciche, jak to, co człowiek w swej jaźni zamyka na hermetyczne angielskie zamki, nie wypuszczając na światło dzienne. Szło przecież o to, aby Dulska nie podwyższyła czynszu, więc należało zachować pewne komentarze i „trzymać z panią gospodynią sztamę28”.

      A Dulska, idąc po wschodach29, po których włóczył się jeszcze zmieszany zapach perfum kokotki, przemyśliwała, jakby „wyciągnąć” jeszcze czynsze w oficynie. Naczytała się właśnie o procesie kolejowym, na którym rozwłóczono jawnie bajeczne kradzieże, dokonywane w kufrach i przesyłkach. Majaczyły się jej przed oczyma całe sezamy bogactw, w których ręce zanurzał taki pan „kolejarz”.

      – Jeżeli inni – pomyślała – dlaczegóż by i nie taki Oderwanek, może i on… A skoro mieszka pod dachem uczciwej kamienicy, niech za to płaci!

      Do głowy jej nie przyszło, aby złodzieja usunąć spod tego dachu – ale… niech płaci!… Płaciłby przecież paserom30.

*

      Lecz oto Zbyszko, który po awanturze z Hanką puścił się na wielką łobuzerkę, spotkał się gdzieś nad ranem na wschodach z Matyldą Sztrumpf. Te dwie rozpusty zielone i zgniłe, cuchnące kwasem szampanowym i nieświeżymi ostrygami, zajrzały sobie w oczy.

      W jednej chwili porozumieli się. Ona nie mogła dodzwonić się na swego starego Żyda, który gdzieś drzemał w głębi apartamentu. Zapomniała klucza.

      On szedł wolno i zatrzymał się.

      Jej białe boa puszyste i kosztowne wlokło się po dywanie schodów.

      On przydeptał je butem.

      – Och, pardon31.

      Kokotka parsknęła śmiechem.

      – Nie szkodzi! – rzuciła.

      – Może: proszę częściej?

      – Może…

      Śmieli się oboje leniwym, niemiłym śmiechem.

      Za drzwiami apartamentu rozległo się człapanie pantofli.

      – Wreszcie idzie to stare bydlę – mówiła wdzięcznie Matylda Sztrumpf.

      Drzwi się otwarły.

      Zbyszko wcisnął się przemocą.

      – Może się i młode bydlę na co przyda! – zaproponował.

*

      Na pierwszego Matylda Sztrumpf nie zapłaciła czynszu, co więcej, gdy Dulska posłała z biletem stróża, ten zaraportował, że „pani” powiedziała mu, że się już z młodszym panem ugodziła.

      Dulska posłała ponownie stróża.

      Kokotka, która właśnie konstruowała cały abażur z loków na głowie, posiadając swych własnych pięć włosów do tego, odpowiedziała krótko i w swym ojczystym języku:

      – Schauen's, dass Sie weiter kommen32.

      Dulska zdębiała.

      Nie rozumiała nic. Felicjan wzruszał ramionami, Julia Siewiczowa miała influenzę33, i Dulska za nic byłaby tam nie poszła. Zbyszko, na którego Dulska napadła, jęta szałem, wybuchnął nieprzyzwoitym śmiechem i odmówił wyjaśnień. Natomiast na domiar nieszczęścia nakazano z magistratu34, aby tradycjonalne35 koszyki do śmieci, w których wicher tak cudownie rozwiewał brud i zarazki po ulicach miasta, zostały zastąpione przez jakoweś pudełka drewniane z pokrywkami.

      – Czemuż nie okute w srebro?! – wrzeszczała Dulska. – Zarazki… No to co? Z czegoś ludzie muszą umierać!

      Właśnie stolarz przyniósł takich czternaście „śmieciarek” i ustawił je jak wojsko na dziedzińcu.

      – Wielmożna pani gospodyni pozwoli! – błagał pokornie zartretyzmowany