tak żyłyby Matylda Sztrumpf i pani Dulska pod jednym dachem cicho, zgodnie, przyjemnie dla stron obu.
Wprawdzie w oficynie22 krawcowa i żona konduktora kolejowego coś niecoś miały przeciw „prywatyzującej”, ale pani Dulska umiała godnością swoją pokryć wszystko i nawet przeciągnąć panią Oderwankową na stronę kokotki. Żona konduktora czuła się zaszczycona względami pani gospodyni i zaczęła widzieć w Matyldzie Sztrumpf damę miłą i elegancką, żyjącą z własnych funduszów.
– A zresztą… kto wie, moja pani, co to jest właściwie.
– Naturalnie. A potem nic sądźcie…
– Tak! Tak!…
Założyły ręce na brzuchach, pełne pobłażliwości kobiet „bez zarzutu” dla tych, które zarzuty dźwigały na sobie wraz z brylantami i koronkowymi bluzkami.
– Bo nie wiadomo, moja pani, co by się stało z nami, gdybyśmy się tak chowały bez matek, jak może ta… – wyszeptała nieśmiało konduktorowa, która znacznie była szczersza w swych odczuciach.
Dulska się nadęła.
– To nie, moja pani!… Już ja, żebym się nawet bez matki urodziła, zawsze byłabym, czym jestem.
Konduktorowa spostrzegła się, że za daleko poszła.
– Tak… tak… ja tylko sobie ot…
Właśnie przez bramę przesuwała się Matylda Sztrumpf. Miała elegancki i doskonale skrojony kostium biało-granatowy, rayé23 z takim samym żakietem tailleur24, bardzo otwartym na przodzie, a na głowie wyzywająco szykowny kapelusz z piórem, jak u generała w pierwszy dzień Wielkiejnocy.
– Prześlicznie się ubiera! – uśmiechnęła się blada i wiecznie w jednej orzechowej sukni i w wielokrotnie pranym popielato-wyblakłym paltociku chodząca żona konduktora.
– Bardzo… bardzo… – chwaliła Dulska. – Wiadomo, żyje z procentu, to może sobie i to, i owo…
– Tak, tak. Ale – z gustem.
– O, to osoba osobliwa. Zdaje się nawet za hrabią była25. Umarł podobno parę lat temu. Zostawił jej dziecinę.
– No, moja pani gospodyni. Jaki to los…
Żona konduktora rozrzewniła się. Miała skrofulicznego26 siedmioletniego chłopca. Bardzo była macierzyńska.
– Dziecinę! A gdzież?
– Chowa się u rodziny męża. U hrabskiej rodziny.
– Czemuż nie przy mamusi?
Dulska zmarszczyła brwi.
– Moja pani! Są dzieci, zwłaszcza z tych pańskich, że im powietrze miejskie nie służy. Dziecina jest na wsi.
– A… tak!
Konduktorowa westchnęła.
– Ach! żeby tak mego Olafuńcia można na wieś!… Ale skąd!… Teraz taki pieniądz drogi… Wiktuały27… czynsz…
Dulska zebrała w rękę tren szlafroka i znikła w głębi bramy.
Konduktorowa w najtajniejszych zakątkach duszy wypielęgnowała życzenie: „złam pysk”, lecz było to tak ciche, jak to, co człowiek w swej jaźni zamyka na hermetyczne angielskie zamki, nie wypuszczając na światło dzienne. Szło przecież o to, aby Dulska nie podwyższyła czynszu, więc należało zachować pewne komentarze i „trzymać z panią gospodynią sztamę28”.
A Dulska, idąc po wschodach29, po których włóczył się jeszcze zmieszany zapach perfum kokotki, przemyśliwała, jakby „wyciągnąć” jeszcze czynsze w oficynie. Naczytała się właśnie o procesie kolejowym, na którym rozwłóczono jawnie bajeczne kradzieże, dokonywane w kufrach i przesyłkach. Majaczyły się jej przed oczyma całe sezamy bogactw, w których ręce zanurzał taki pan „kolejarz”.
– Jeżeli inni – pomyślała – dlaczegóż by i nie taki Oderwanek, może i on… A skoro mieszka pod dachem uczciwej kamienicy, niech za to płaci!
Do głowy jej nie przyszło, aby złodzieja usunąć spod tego dachu – ale… niech płaci!… Płaciłby przecież paserom30.
Lecz oto Zbyszko, który po awanturze z Hanką puścił się na wielką łobuzerkę, spotkał się gdzieś nad ranem na wschodach z Matyldą Sztrumpf. Te dwie rozpusty zielone i zgniłe, cuchnące kwasem szampanowym i nieświeżymi ostrygami, zajrzały sobie w oczy.
W jednej chwili porozumieli się. Ona nie mogła dodzwonić się na swego starego Żyda, który gdzieś drzemał w głębi apartamentu. Zapomniała klucza.
On szedł wolno i zatrzymał się.
Jej białe boa puszyste i kosztowne wlokło się po dywanie schodów.
On przydeptał je butem.
– Och, pardon31.
Kokotka parsknęła śmiechem.
– Nie szkodzi! – rzuciła.
– Może: proszę częściej?
– Może…
Śmieli się oboje leniwym, niemiłym śmiechem.
Za drzwiami apartamentu rozległo się człapanie pantofli.
– Wreszcie idzie to stare bydlę – mówiła wdzięcznie Matylda Sztrumpf.
Drzwi się otwarły.
Zbyszko wcisnął się przemocą.
– Może się i młode bydlę na co przyda! – zaproponował.
Na pierwszego Matylda Sztrumpf nie zapłaciła czynszu, co więcej, gdy Dulska posłała z biletem stróża, ten zaraportował, że „pani” powiedziała mu, że się już z młodszym panem ugodziła.
Dulska posłała ponownie stróża.
Kokotka, która właśnie konstruowała cały abażur z loków na głowie, posiadając swych własnych pięć włosów do tego, odpowiedziała krótko i w swym ojczystym języku:
– Schauen's, dass Sie weiter kommen32.
Dulska zdębiała.
Nie rozumiała nic. Felicjan wzruszał ramionami, Julia Siewiczowa miała influenzę33, i Dulska za nic byłaby tam nie poszła. Zbyszko, na którego Dulska napadła, jęta szałem, wybuchnął nieprzyzwoitym śmiechem i odmówił wyjaśnień. Natomiast na domiar nieszczęścia nakazano z magistratu34, aby tradycjonalne35 koszyki do śmieci, w których wicher tak cudownie rozwiewał brud i zarazki po ulicach miasta, zostały zastąpione przez jakoweś pudełka drewniane z pokrywkami.
– Czemuż nie okute w srebro?! – wrzeszczała Dulska. – Zarazki… No to co? Z czegoś ludzie muszą umierać!
Właśnie stolarz przyniósł takich czternaście „śmieciarek” i ustawił je jak wojsko na dziedzińcu.
– Wielmożna pani gospodyni pozwoli! – błagał pokornie zartretyzmowany